Yngwie Malmsteen nieco zwolnił z
wydawaniem kolejnych płyt studyjnych w ostatnich latach. Nie wiem czy to brak
czasu, brak pomysłów, czy może dojście do wniosku, że mało kto na te nowe płyty
czeka. Smutna prawda jest taka, że uwielbiany 30 lat temu Szwed obecnie jest
uosobieniem wszystkiego co najgorsze w gitarowych popisach. Oczywiście
przynajmniej częściowo odpowiada za to ewolucja gustów słuchaczy szeroko
pojętego rocka. To, co zachwycało w drugiej połowie lat 80., rzadko jest
poważane 30 czy 35 lat później. Ale i Yngwie dołożył się wydatnie do tej
sytuacji. Od lat uprawia masowy autorecykling pomysłów, a z każdym kolejnym
takim procesem wartość materiału jest coraz gorsza. Na nowym albumie Malmsteen
to znowu „Zoś samoś” – sam gra na wszystkim poza perkusją, sam śpiewa, sam
produkuje, sam wydaje. I chyba sam jeden się tym wszystkim zachwyca.
Mogłoby się wydawać, że jestem
uprzedzony do tego gościa, ale nie – ja naprawdę uwielbiam jego wczesne płyty z
lat 80. z naciskiem na Rising Force i
Trilogy. Nawet coverowa składanka Inspiration wydana w połowie lat 90. była
naprawdę dobra. Tylko gdzieś w międzyczasie Yngwie przestał komponować utwory i
zamiast tego zaczął skupiać się już niemal wyłącznie na kompozycjopodobnych tworach
mających uwypuklić jego popisy. Nigdy nie zgodzę się z twierdzeniem, że na wczesnych
albumach nie ma żadnych emocji w jego grze. Zgadzam się, że popisówek było tam
sporo, a produkcja nigdy nie była mocną stroną albumów Szweda, bo często
brzmiały jak podkłady karaoke pod ścieżki gitarowe, ale jednocześnie numery
takie jak Black Star, Far Beyond the Sun, Icarus’ Dream Suite Op. 4 czy – z tych bardziej „piosenkowych” – You Don’t Remember, I’ll Never Forget, Liar czy Queen in Love były pełne werwy, gitarowego ognia, a czasem i
czystego dźwiękowego piękna, gdy Malmsteen wyciskał ze swojego instrumentu
dźwięki, na które wcześniej niemal nikt się nie porywał. Niewiele z tych emocji
zostało. A może i nic, bo nawet te rzadkie chwile na ostatnich płytach, gdy
Malmsteen sili się na coś nieco bardziej subtelnego, trącą muzycznym syntetykiem.
Na World on Fire niestety też tak
jest.
Największą zaletą tej płyty jest
jej długość – 44 minuty. W XXI wieku zdarzało się Malmsteenowi nagrywać albumy
dłuższe niż godzina. W przypadku tego materiału byłoby to trudne do zniesienia.
Zaczyna się nawet dość obiecująco. Niby otwierający album utwór tytułowy brzmi
jak każdy wcześniejszy dynamiczny numer Malmsteena, ale przynajmniej jest na
swój sposób chwytliwy dzięki dynamicznym perkusyjnym galopadom, znośnemu (choć
mocno przykrytemu muzyką) wokalowi i oczywiście szybkim, ale efektownym
wygibasom na gryfie. Tylko taka popisówka szybko zaczyna męczyć, a i dalej
zamiast lepiej, to często jest gorzej, bo odchodzi element przebojowości. Nieźle
słucha się krótszych kompozycji jak Sorcery
czy Abandon (obie nieznacznie
przekraczają dwie minuty), bo na tyle mniej więcej wystarcza Yngwie’emu
pomysłów na utwór. Później zazwyczaj robi się potwornie nudno. Perkusyjna
patatajnia jak z automatu, bas niemal niesłyszalny, kiczowate tło klawiszowe
rodem z lat 80., i chaos. Problem w tym, że nawet w tych sensowniejszych
numerach, jak dwa wspomniane wyżej, czy na przykład Largo i Nacht Music, cały
czas mamy do czynienia z wciskaniem słuchaczowi starych pomysłów pod nową
postacią. Przecież on to już wszystko robił (nie wspominając o tym, że spora
część tych motywów to oczywiście fragmenty dzieł muzyki klasycznej). Ja
wszystkie te zagrywki znam na pamięć z Rising
Force, Marching Out, Trilogy czy koncertówki Trial by Fire. O późniejszych albumach
nawet nie wspomnę, bo wyparłem je ze świadomości. Panie, no ile można?
Mam jakąś słabość do tego gościa
i chyba tylko tym mogę tłumaczyć sobie to, że w ogóle sięgnąłem po tę płytę.
Ale ja jednak pozostanę przy pierwszych trzech albumach, kiedy jego pomysły
były jeszcze świeże, a on sam głodny gry i niewypalony. Scenariusz będzie w
przypadku tego wydawnictwa podobny jak przy poprzednich kilku albumach. W
prasie papierowej i internetowej płyta zostanie „zjechana”, w Europie czy
Ameryce sprzedadzą się pojedyncze kopie, za to w Japonii będzie szał. Tam takie
granie wciąż jest w cenie, nic więc dziwnego, że Yngwie nastawia się na
tamtejszy rynek, szkoda tylko, że kosztem resztek nadziei, że kiedyś jeszcze
nagra album, którego będzie się dało słuchać z prawdziwą przyjemnością.
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz