Przyznam, że Mauricio Ibáñez to
postać zupełnie mi obca. Trudno znaleźć wiele informacji na temat tego
chilijskiego muzyka w Internecie. Jego profil w serwisie bandcamp dostarcza
tych podstawowych – jak choćby tej, że wśród jego inspiracji znajduje się
twórczość Stevena Wilsona w różnych jej odsłonach, a także muzyka Anathemy czy
Dream Theater. I nie da się ukryć, że właśnie te nazwy i nazwiska przychodzą na
myśl bardzo naturalnie, kiedy słucha się płyty Shades of Light & Darkness wydanej przez Mauricia we wrześniu
tego roku.
▼
piątek, 30 grudnia 2016
czwartek, 29 grudnia 2016
Wight - Love Is Not Only What You Know [2016]
Wight to do niedawna klasyczne
power-trio, które zakochane jest w muzyce sprzed niemal pół wieku. To słychać w
niemal każdej granej przez tych ludzi nucie, widać też w oprawie graficznej
kolejnych wydawnictw grupy. Muzyka grana przez zespół opisywana była jako
mieszanka progresji, psychodelii i stonera, ale na nowej płycie Wight
zatytułowanej Love Is Not Only What You
Know tych najcięższych składników jest zdecydowanie najmniej. Dominuje
swobodne, luzackie granie, mocno czerpiące z muzyki latynoskiej i czarnej, choć
cały czas oparte na dźwiękach psychodelii przełomu lat 60. i 70. Poza tym
obecnie Wight to już kwartet, bo w szeregach niemieckiej formacji oprócz
tradycyjnego perkusisty jest też teraz muzyk obsługujący inne instrumenty
perkusyjne, co zresztą słychać od pierwszych sekund nowego albumu i co ma na
brzmienie tej płyty olbrzymi wpływ.
środa, 28 grudnia 2016
Elbrus - Elbrus [2016]
Kiedy czytam o australijskim
zespole grającym w klimatach stonerowo-psychodelicznych z domieszką brzmień
bluesowych, siłą rzeczy moja wyobraźnia skręca w kierunku zespołu Child, który
w ostatnich latach wydał dwie bardzo udane płyty z taką właśnie muzyką.
Ciężkie, z przyjemnymi przesterowanymi „dołami”, lecz jednocześnie melodyjne i
dość przystępne. Elbrus to nowy zespół, który dopiero debiutuje albumem
zatytułowanym po prostu Elbrus. Moje
przewidywania mogły więc być zupełnie chybione, choć po klimacie okładki byłem
dziwnie spokojny o to, jakiego rodzaju dźwięki usłyszę na tym krążku. To nie
oznacza jednak, że nie było żadnych zaskoczeń.
wtorek, 27 grudnia 2016
Witchwood - Handful of Stars [2016]
Witchwood to włoska formacja,
która zadebiutowała w maju 2015 roku płytą Litanies
from the Woods. Panowie zaserwowali bardzo sprawnie zagranego hard rocka z
elementami progresji, wiernego brzmieniom sprzed 45 lat. Już po kilkunastu
miesiącach pojawił się na rynku drugi krążek tej formacji, zatytułowany Handful of Stars. Tu znowu znajdziemy
sporo odniesień do twórczości Uriah Heep, Jethro Tull, Deep Purple czy innych
sławnych grup, których lata świetności przypadały głównie na pierwszą połowę
lat 70. Taka muzyka po prostu się nie starzeje i Witchwood bardzo sprawnie z
tego korzystają. Co prawda europejski rynek retro-rocka jest już bardzo
solidnie obsadzony, ale znajdzie się chyba na nim miejsce na kolejną formację,
zwłaszcza tak dobrą.
poniedziałek, 26 grudnia 2016
Borracho - Atacama [2016]
Nie da się ukryć, że większość mniej
znanych zespołów, które trafiają na tę stronę, stanowią grupy europejskie.
Zarówno w Skandynawii jak i w zasadzie w każdym innym zakątku Europy podziemna scena
psychodeliczna, stonerowa i hardrockowa (a taka muzyka w tym momencie
interesuje mnie najbardziej) odbudowuje się jakiegoś czasu w błyskawicznym
tempie. Ale nie zapominajmy, że także Ameryka Północna to prawdziwe zagłębie grup
grających mocno, dynamicznie i z przyjemnym przesterem. Borracho to trio ze
stolicy Stanów Zjednoczonych, które do tej pory miało na koncie dwie własne długogrające
płyty, EP-kę oraz kilka splitów. Wydany w grudniu album Atacama jest więc w praktyce trzecią pełną, samodzielną płyta
Borracho, choć absolutnie nie trzecim wydawnictwem w ogóle. Nie jest to może
jeszcze zespół z wielkim bagażem doświadczeń, ale na pewno są już zaprawieni w
bojach i trudno uznać ich za debiutantów. I to słychać, bo Atacama to całkiem nieźle przemyślana, bardzo solidna płyta, która
na pewno zwróci uwagę fanów szeroko pojętego stonera.
piątek, 23 grudnia 2016
Gorilla Pulp - Peyote Queen [2016]
Niegdyś włoska scena rockowa
kojarzyła mi się przede wszystkim z klimatycznym art rockiem będącym świetną
ilustracją do filmów grozy. Później Włosi zaczęli specjalizować się w heavy i
power metalu, co znacznie mniej pasowało do mojego muzycznego gustu. Ale
ponieważ w ostatnich latach cichaczem do łask wraca stoner i ciężka
psychodelia, również na Półwyspie Apenińskim takie brzmienia zyskują na
popularności. Jednym z przedstawicieli tej nowej fali europejskiej sceny heavy
psych jest grupa Gorilla Pulp, która w 2016 roku wydała swoją debiutancką płytę
zatytułowaną Peyote Queen. Nie da się
ukryć, że moją uwagę zwrócili przede wszystkim klimatyczną okładką z
niekompletnie ubraną (lub raczej całkiem nagą) panią. Czasami po samym charakterze
okładki spodziewam się konkretnego rodzaju dźwięków i najczęściej to się
sprawdza. Sprawdziło się i w przypadku debiutantów z Viterbo, choć nie miało to
nic wspólnego z rzeczoną niewiastą.
wtorek, 20 grudnia 2016
Svin - Missionær [2016]
To cios z cyklu tych, których
człowiek zupełnie się nie spodziewa. Teoretycznie nie do końca moja muzyczna
bajka, ale czasami zdarza się, że album operujący na peryferiach moich
muzycznych zainteresowań z jakiegoś powodu trafia w punkt. Oj trafili muzycy z
duńskiej grupy Svin, trafili. Nie są to debiutanci, wszak formacja ma na swoim
koncie już kilka albumów, ale ja poznałem ich dopiero teraz, przy okazji
premiery krążka Missionær, i wiem
już, że i z wcześniejszymi wydawnictwami trzeba się będzie zaznajomić, bo
muzyka na Missionær uderzyła tak
celnie, że od kilku dni nie mogę namierzyć wszystkich elementów szczeki.
niedziela, 18 grudnia 2016
Svvamp - Svvamp [2016]
W alternatywnej rzeczywistości
zespół Free nie rozpada się po płycie Heartbreaker.
Muzycy w tajemnicy spotykają się pod koniec pierwszej połowy lat 70. w studiu
nagraniowym i rejestrują kolejne kompozycje. Wpadają do nich członkowie
Creedence Clearwater Revival, zagląda Jimmy Page, może ktoś z Cream, w okolicy
pałęta się kilku muzyków folkowych, kto wie, może nawet przypadkiem trafia się
ktoś z „Allmanów”. Wszyscy świetnie się bawią i nagrywają 11 niezbyt
skomplikowanych, ale kipiących rockandrollowym luzem numerów, trwających w
sumie niecałe 36 minut. Materiał, który na pewno spodoba się fanom blues-rocka
i folk-rocka. Z jakichś jednak przyczyn płyta nigdy nie zostaje wydana i leży w
jakiejś piwnicy przez ponad 40 lat, aż w końcu zostaje odkopana pod koniec 2016
roku i wydana ku uciesze rockowej gawiedzi pod tajemniczym szyldem Svvamp. Tak
mogłoby być. Prawda jest jednak taka, że Svvamp
to debiutancki album szwedzkiego tria o tej samej nazwie, zarejestrowany w 2016
roku przez nieznanych szerzej młodych muzyków.
sobota, 17 grudnia 2016
Dungen - Häxan [2016]
Dungen to jeden z najciekawszych
zespołów skandynawskiej sceny progresywno-psychodelicznej. Dowodzona przez
wokalistę i multiinstrumentalistę Gustava Ejstesa formacja nagrywa muzykę
nieoczywistą i niełatwą, a mimo to grono słuchaczy, którzy dali się oczarować
dźwiękom tworzonym przez Dungen, stale rośnie. Mogliśmy się o tym przekonać w
sierpniu, gdy Dungen zahipnotyzowali publiczność w Teatrze Letnim w
Inowrocławiu podczas Ino-Rock Festival. Ta magia przeniosła się widocznie także
do studia nagraniowego, bo Dungen wyczarowali album niezwykły, wymykający się
sztywnym klasyfikacjom, mogący sprostać wymaganiom nawet najbardziej
wymagającego słuchacza.
piątek, 16 grudnia 2016
Old Blood - Old Blood [2016]
Są z Kalifornii, ukrywają się pod
uroczymi pseudonimami – Feathers, Stone, Diesel, Gunner i Octopus – mają gitary
i spory zestaw instrumentów klawiszowych i nie zawahają się ich użyć. Do tego w
szeregach grupy jest wokalistka o hipnotyzującym głosie, a całość – począwszy od
okładki po brzmienie zespołu – to jedno wielkie nawiązanie do złotych lat rocka
i psychodelii. No i jak tu nie zwrócić na nich uwagi? Formacja Old Blood
zadebiutowała kilka miesięcy temu płytą zatytułowaną po prostu Old Blood, zawierającą zaledwie sześć
kompozycji, za to trwających niemal 40 minut. Jest sporo solidnego łojenia,
trochę spokojniejszych motywów, bardzo soczyste brzmienie i kapitalny klimat,
na który składają się elementy stonera, doom rocka, rocka psychodelicznego, blues-rocka
czy wreszcie tradycyjnego, klasycznego hard rocka.
sobota, 10 grudnia 2016
SBB - Za linią horyzontu [2016]
Kiedy SBB po raz ostatni wydali
płytę w swoim klasycznym składzie Skrzek-Anthimos-Piotrowski, mnie nie było
nawet na świecie. Co prawda grupa w XXI wieku wznowiła działalność zarówno
koncertową, jak i studyjną, występując z perkusistami tak uznanymi jak choćby
Paul Wertico, wiele osób narzekało, że zespołowi trudno nawiązać do czasów, gdy
za bębnami siedział Jerzy Piotrowski. Jego powrót z emigracji otworzył drzwi
dla reaktywacji SBB w oryginalnym składzie, co nastąpiło w 2014 roku. Nie tylko
powrót sławnego perkusisty sugerował śmielsze nawiązanie do przeszłości na
nowej płycie zatytułowanej Za linią
horyzontu. Także okładka zdobiąca wydawnictwo to jakby znajome klimaty, a i
tytuł to nawiązanie do debiutanckiego wydawnictwa grupy. Czy nawiązali też
muzycznie? I tak, i nie, bo choć Za linią
horyzontu zawiera kilka kapitalnych momentów i odwołań do lat największej
świetności grupy, jako całość nie jest pozbawione wpadek.
piątek, 9 grudnia 2016
Child - Blueside [2016]
Pięć utworów, niecałe 40 minut
muzyki, nieco krótszy – niespełna sześciominutowy kawałek w samym środku płyty
oraz najdłuższy, ponad dziesięciominutowy numer na sam koniec. To krótka charakterystyka
pierwszej płyty australijskiej grupy Child, wydanej w 2014 (a na nośniku
fizycznym wznowionej w 2015) roku. Dokładnie ten sam opis pasuje do drugiego
krążka formacji – Blueside – który ukazał
się kilka dni temu. Kopia debiutu? Tylko jeśli chodzi o liczby, bo muzycznie na
szczęście panowie nie próbują nagrywać drugi raz tego samego albumu.
piątek, 2 grudnia 2016
The Rolling Stones - Blue & Lonesome [2016]
Stonesi dokonali czegoś
niesamowitego. Nie, nie chodzi mi o te niezliczone hity, wypełnione stadiony,
górę zarobionych pieniędzy i status żywych (z jednym wyjątkiem) legend… Mówię o
tej nowej płycie, zatytułowanej Blue &
Lonesome. No, wydali płytę. Co w tym takiego niesamowitego? Nie mam na
myśli tego, że to pierwszy album od 11 lat, że panowie po 70-tce wciąż chcą
nagrywać, wydawać muzykę i koncertować – a w dodatku robią to w dalszym ciągu
na poziomie nieosiągalnym dla wielu muzyków w wieku ich wnuków. Osiągnęli coś
niesamowitego, bo po 54 latach na scenie nagrali płytę, którą niemal
jednogłośnie zachwyca się cały rockandrollowy świat – od prasy muzycznej przez
fanów po innych sławnych muzyków. Jak ci goście to robią?
środa, 30 listopada 2016
Captains of Sea and War - Remote [2016]
Barcelońska formacja Captains of
Sea and War to dla mnie kompletna nowość. Choć powstali już w 2007 roku, zadebiutowali
dopiero dwa lata temu płytą zatytułowaną po prostu Captains of Sea and War, której – przyznaję – do dziś nie
słyszałem. Ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że dopiero niedawno
dowiedziałem się o istnieniu tej formacji, a to wszystko przy okazji premiery
krążka numer dwa – płyty Remote,
która ukazała się na rynku jesienią. Zaległości na pewno będę musiał w
najbliższym czasie nadrobić, bo jeśli debiut jest choć w połowie tak udany jak Remote, to musi być to płyta godna
uwagi. Na Remote dostajemy bowiem
trzy kwadranse intrygującego, nieoczywistego rockowego grania zawartego w ośmiu
kompozycjach.
niedziela, 27 listopada 2016
Giraffe Tongue Orchestra - Broken Lines [2016]
Supergrupy mają to do siebie, że
często wywołują dużo większe zamieszanie samym swoim istnieniem niż graną przez
siebie muzyką. W dodatku najczęściej dość szybko się rozpadają, czasem zresztą
od samego początku mają być projektami chwilowymi. Nie wiadomo jeszcze jaka (i
czy w ogóle jakaś) przyszłość czeka grupę o dziwnej nazwie Giraffe Tongue
Orchestra. Nie wiem nawet czy termin „supergrupa” jest tu do końca uzasadniony,
bo z jednej strony w skład zespołu nie wchodzą wielkie gwiazdy rocka, ale
niewątpliwie są to nazwiska rozpoznawalne, na co dzień udzielające się w
grupach dość (lub bardzo) popularnych. Wolę jednak traktować ten projekt jako
zespół gości, którzy postanowili razem ponagrywać, a nie supergrupę, po której
należałoby się spodziewać czegoś wyjątkowego. No to wyjaśnijmy jeszcze kto
pojawia się na pierwszym albumie Giraffe Tongue Orchestra zatytułowanym Broken Lines: wokalista William DuVall
(czyli następca Layne’a Staleya w Alice in Chains), gitarzyści Brent Hinds
(Mastodon) i Ben Weinman (The Dillinger Escape Plan), perkusista Thomas Pridgen
(The Mars Volta) i basista Peter Griffin (Dethklok i Zappa Plays Zappa).
wtorek, 22 listopada 2016
Tiebreaker - Death Tunes [2016]
Grupa Tiebreaker zadebiutowała
płytowo zaledwie w zeszłym roku udanym albumem We Come from the Mountains, miała też okazję pokazać się polskiej
publiczności podczas tegorocznych koncertów The Vintage Caravan. Już wtedy
zrobili świetne wrażenie żywiołowym, mięsistym rockowym graniem. Niemal równo
rok po wydaniu debiutu ukazała się druga płyta Norwegów – Death Tunes. I okazuje się, że pierwsze dobre wrażenie nie było
przypadkiem. To jest po prostu kapitalny zespół! Death Tunes to 10 utworów i 43 znakomite minuty, które powinny
spodobać się wszystkim fanom klasycznych rockowych brzmień.
niedziela, 20 listopada 2016
Metallica - Hardwired... to Self-Destruct [2016]
Ci to potrafią narobić wokół siebie
hałasu wtedy, kiedy trzeba. I pomyśleć, że nieco ponad ćwierć wieku temu o
Metallice słyszeli głównie fani muzyki metalowej. Teraz trudno byłoby znaleźć
osobę zainteresowaną jakąkolwiek muzyką, która nie kojarzyłaby choćby nazwy
grupy, charakterystycznego logotypu i przynajmniej z jednego czy dwóch utworów.
Metallica stała się prawdziwym przedsiębiorstwem – jedną z największych marek
na rynku muzycznym. To olbrzymi sukces, o którym kilkadziesiąt lat temu
jakikolwiek zespół grający tak ciężko i głośno mógł tylko pomarzyć. Czy zatem
tak sławna formacja, która osiągnęła już w zasadzie wszystko, co było do
osiągnięcia, coś jeszcze musi? Nie – i może w tym właśnie problem. Stan ten
sprawia, że nowa muzyka od zespołu ukazuje się coraz rzadziej, a gdy już się
pojawi, to choć oczywiście wzbudza sensację, wywołuje także skrajne emocje. Za
każdym razem. Ale album zatytułowany Hardwired…
to Self-Destruct był potrzebny. Choćby po to, żeby ostatnim dużym krążkiem,
przy którym paluchy maczali muzycy Metalliki, nie było koszmarne Lulu, wydane jako wspólny projekt z
nieżyjącym już Lou Reedem. Czy po coś jeszcze? Nie potrafię jednoznacznie
odpowiedzieć na to pytanie (głupia sprawa – zadawać sobie samemu pytanie i nie
znać odpowiedzi…), ale będę ostatnią osobą, która przyczepi się do sławnego
zespołu o to, że wydaje nowe numery, zamiast jechać wyłącznie na osiągnięciach
z przeszłości.
sobota, 19 listopada 2016
Meller Gołyźniak Duda - Breaking Habits [2016]
Długi czas była to płyta, o
której istnieniu teoretycznie wiedział każdy zainteresowany tematem, ale w
zasadzie nikt nie potrafił na jej temat nic powiedzieć. No w porządku – weszli
do studia. Coś podłubali. Obfotografowano ich solidnie z instrumentami. Niby
wszystko wiadomo. A potem nagle długie miesiące ciszy w temacie i coraz
częściej pojawiające się wątpliwości – czy na pewno coś nagrali? A może nie są
zadowoleni z efektów i wszystko się jakoś „rozlazło”? No to przyszła pora
uspokoić wszystkich – nagrali i nie rozlazło się. Maciej Meller, Maciej
Gołyźniak i Mariusz Duda – doświadczeni „zawodnicy” – debiutują pod nowym
szyldem z płytą Breaking Habits, na
której – zgodnie z tytułem – starają się zrywać z muzycznymi wyobrażeniami na
swój temat.
piątek, 18 listopada 2016
Life of Agony [support: Pyogenesis] - Warszawa [Progresja], 16 XI 2016 [galeria zdjęć]
To był wieczór naładowany rockową energią w warszawskiej Progresji. Było mocno, intensywnie i... zaskakująco krótko. Przybywającą powoli do klubu (w przyzwoitej liczbie) publiczność rozgrzała niemiecka ekipa (z angielskim wspomaganiem) Pyogenesis, która w zeszłym roku wydała pierwszy od kilkunastu lat album studyjny, a teraz wpadła do nas w odmienionym składzie. Life of Agony jakiś czas temu zarzekali się, że więcej nowej muzyki nagranej przez ten zespół nie usłyszymy. Ale wrócili jakiś czas temu po raz kolejny (oni z kolei w najbardziej znanym składzie) i zmienili zdanie, bo za kilka miesięcy mamy poznać nowy, pierwszy od 11 lat krążek grupy, A Place Where There's No More Pain. W trakcie warszawskiego koncertu zespół zagrał jeden nowy numer, ale zdecydowaną większość setu stanowiły utwory z wydanej w 1993 roku płyty River Runs Red. Grupa dowodzona przez Minę Caputo zagrała z kopem, bardzo treściwie, choć... niezwykle krótko. 65 minut to licho jak na główną gwiazdę koncertu. Pozostał więc niedosyt, choć intensywność występu częściowo zrekompensowała krótki set.
Podziękowania dla klubu Progresja za zaproszenie.
Life of Agony
wtorek, 15 listopada 2016
Prog the Night 2 - Łódź [ŁDK], 11-12 XI 2016 [galeria zdjęć]
To był bardzo przyjemnie spędzony czas. Tak w zasadzie należy podsumować drugą edycję imprezy Prog the Night. W końcu całkiem dobra frekwencja w Łódzkim Domu Kultury (w sporej mierze dzięki przyjezdnym stałym bywalcom tamtejszych koncertów), jak zwykle świetne brzmienie na tej odnowionej jakiś czas temu sali, rodzinna atmosfera, a do tego sześć występów składających się na taki mały przegląd sił polskiej sceny progresywnej. No dobrze, może to w pewnym sensie nadużycie, bo zespoły, które prezentowały się przez dwa dni w Łodzi, to różne rejony rockowego grania i w jednym czy dwóch przypadkach nawet doszukiwanie się elementów prog rocka było pewnym nadużyciem. Najważniejsze jest jednak to, że każdy z tych sześciu występów mógł się podobać i z pewnością usatysfakcjonował przynajmniej część publiczności. Nawet jeśli jeden czy drugi zespół nie do końca wbił się w temat moich muzycznych zainteresowań, to nie sposób odmówić wszystkim wykonawcom pełnego profesjonalizmu i wysokiego poziomu w tym, co robią, a to chyba w tego typu imprezach najważniejsze. Jeśli miałbym kogoś wyróżnić (choć to przecież nie konkurs), to wskazałbym na bardzo interesujący set tria Muzozoic, wypełniony instrumentalnym graniem z mocnym posmakiem jazzu i fusion. Pozytywnie zaskoczył mnie także zespół Art of Illusion, który znałem do tej pory tylko z nazwy. Szczerze mówiąc, spodziewałem się mocnego łojenia bez większego polotu, a usłyszałem dobre progresywne granie z głową - owszem, bardzo inspirowane choćby twórczością Dream Theater, ale zrobione na naprawdę bardzo dobrym poziomie. Oby więcej takich imprez. Może w końcu do ludzi dotrze, że na rodzimej scenie rockowej też sporo się dzieje.
Podziękowania dla organizatorów za zaproszenie.
Retrospective
środa, 9 listopada 2016
Glenn Hughes - Resonate [2016]
No kazał chłop czekać na swój
nowy solowy album kawał czasu! Nie żebyśmy od 2008 roku mogli narzekać na brak
nowych wydawnictw od Glenna Hughesa. Było znakomite Black Country Communion czy
tylko trochę mniej znakomite California Breed. Wieści o planowanym zejściu się
pierwszej z tych formacji na początku przyszłego roku ucieszyły zresztą bardzo
dużo osób, w tym niżej podpisanego. Ale niespodziewanie okazało się, że przed
planowanym czwartym albumem BCC Glenn postanowił wydać jeszcze pierwszy od
ośmiu lat krążek solowy. W dodatku miała to być jego najcięższa z solowych
płyt. Ściemy nie było – album się ukazał i faktycznie jest ciężki. Co jednak
ważniejsze – jest też dobry.
wtorek, 8 listopada 2016
Blindead - Ascension [2016]
Z zespołem Blindead nigdy nie
było mi jakoś bardzo po drodze. Przyznam, że choć doceniałem i szanowałem tę
grupę, to nie była to do końca moja muzyczna bajka. Przychodzi rok 2016, zespół
pojawia się w nieco odmienionym składzie – z nowym wokalistą Piotrem Piezą –
wydaje długo wyczekiwany album Ascension
i… nagle okazuje się, że coś między mną a muzyką Blindead „zatrybiło”. Nagle
czuję, jakby to, że ten album trafił w mój gust, było czymś oczywistym. Ta
ewolucja brzmienia grupy w kierunku „moich” rejonów muzycznych miała swój
początek już na wydanej w 2013 roku płycie Absence.
To wcale nie oznacza, że wcześniej szło im kiepsko, a nagle wyskoczyli nie wiadomo
skąd z dobrą płytą – już wcześniej byli bardzo dobrzy, tylko nie była to moja
muzyka. Teraz jest zupełnie inaczej. Ascension
to album, który w pełni przekonał mnie do Blindead.
środa, 2 listopada 2016
The Answer - Solas [2016]
Przy okazji poprzedniej płyty The
Answer pisałem, że potrzebna jest jakaś zauważalna zmiana w muzycznym kierunku
tego kwartetu. Niby Raise a Little Hell
jakieś drobne modyfikacje do brzmienia grupy wprowadzało, ale były one zbyt
nieśmiałe, by odeprzeć myśli, że ten zespół zaczyna w dość szybkim tempie z apetytem
zjadać swój ogon. Sami muzycy doszli prawdopodobnie do podobnego wniosku, bo od
jakiegoś czasu można było przeczytać, że kolejny krążek zaskoczy fanów. Ile to
już razy słyszeliśmy tego typu deklaracje od różnych artystów? A ile razy
faktycznie miały one jakiekolwiek pokrycie? Ale spokojnie, w tym wypadku
okazało się, że nie ściemniali. Płyta Solas
– szósty krążek w dorobku The Answer – to album zupełnie inny niż to, co robili
wcześniej. A to, że przy okazji jest dobry, też wcale nie przeszkadza.
sobota, 29 października 2016
Insects vs Robots - TheyllKillYaa [2016]
Kalifornijska formacja Insects vs
Robots to dla mnie zupełna nowość, ale absolutnie nie jest to zespół początkujący.
Wczytując się w informacje w Internecie, można dowiedzieć się, że zbliżają się
już do 10 oficjalnych wydawnictw (licząc duże płyty, dema i EP-ki). Jednak
skutecznie umykali mojej uwadze do tej pory, więc wydana właśnie płyta TheyllKillYaa to dla mnie debiut w
kontaktach z Insects vs Robots. Debiut z gatunku tych, które wymuszają szybkie
poznanie wcześniejszych dokonań zespołu, bo to, co usłyszałem na TheyllKillYaa, każe sądzić, że
poprzednie płyty także są godne uwagi. Na taki poziom nie wchodzi się ot tak,
nagle. Ale przejdźmy do dźwięków.
czwartek, 27 października 2016
Traffic Junky - Desert Carnivale [2016]
Było demo, była EP-ka, były udziały
w konkursach oraz bardzo dobrze oceniane występy przed znanymi artystami w
czołowych klubach muzycznych w kraju. Naturalną koleją rzeczy dla zespołu,
który chce się rozwijać – a takim niewątpliwie jest olsztyński Traffic Junky –
było nagranie debiutanckiej płyty. Trochę kazali na nią czekać, bo o tym krążku
słyszałem już dobrych kilkanaście miesięcy temu, ale w końcu jest – debiutancki
album Traffic Junky zatytułowany Desert
Carnivale, ozdobiony bardzo udaną, dość ponurą okładką. Czego dowiadujemy
się po odsłuchu tej płyty? W zasadzie tego samego, co po obejrzeniu zespołu na
żywo: mamy kolejny bardzo solidny, młody zespół rockowy, który już na debiucie
pokazuje spore możliwości i w ciągu kilku lat może stać się jedną z głównych
atrakcji rockowej (tej naprawdę rockowej, a nie w stylu tego, co rockiem
nazywają komercyjne stacje telewizyjne i radiowe) sceny na naszym podwórku.
wtorek, 25 października 2016
Bright Curse - Before the Shore [2016]
Wśród informacji o londyńskim
triu Bright Curse można znaleźć między innymi wzmiankę o tym, że jest to grupa
grająca doom metal. Wcześniejsze wydawnictwa (zwłaszcza debiutancki album Bright Curse – niby EP-ka według
zespołu, ale 34 minuty muzyki to już w zasadzie LP) faktycznie były zbliżone
momentami do doomowych klimatów. Bas buczał aż miło (albo niemiło – jeśli ktoś
nie lubi buczącego basu), gitara była mocno przesterowana, a całość chwilami zmierzała
w kierunku smolistej młócki, przejeżdżającej po słuchaczu niczym walec. Nie
brakowało też jednak fragmentów dużo lżejszych i chyba po prostu przystępniejszych.
Na tegorocznym drugim albumie, zatytułowanym Before the Shore, te właśnie motywy są w przewadze. Panowie
prezentują po prostu dość brudnego, ale niepozbawionego melodii klimatycznego rocka
ze stonerowymi wpływami i odrobiną psychodelii. I jest to w dodatku płyta
zaskakująco dobrze przemyślana i zyskująca z każdym kolejnym odsłuchem.
sobota, 22 października 2016
Kansas - The Prelude Implicit [2016]
Ta płyta miała nigdy nie powstać.
Niby zespół Kansas wciąż koncertował – i to w składzie, który był ze sobą od
lat – ale nowej muzyki od tej zasłużonej grupy trudno było się spodziewać. Ostatnim
studyjnym krążkiem formacji był wydany w 2000 roku Somewhere to Elsewhere, na którym spotkali się muzycy ówczesnego
składu grupy z kilkoma zasłużonymi byłymi członkami. A potem słyszeliśmy już
tylko albumy koncertowe. Wspólny albo czwórki muzyków Kansas, wydany w 2009
roku pod szyldem Native Window, dość
konkretnie wskazywał, gdzie tkwi problem braku nowych wydawnictw Kansas.
Problem miał na imię Steve, a na nazwisko Walsh. Dopiero przejście na emeryturę
w 2014 roku niechętnego nowym płytom oryginalnego frontmana zespołu otworzyło
grupie możliwość ponownego wejścia do studia. Już w trakcie konferencji
prasowej przed warszawskim koncertem (jednym z ostatnich z Walshem w składzie)
członkowie zespołu wspominali, że gdy już znajdą następcę Walsha, chcieliby w
końcu wydać nową płytę Kansas. Jak powiedzieli, tak zrobili. Właśnie pojawiła
się na rynku piętnasta w ogóle, a pierwsza od 16 lat, płyta studyjna Kansas – The Prelude Implicit.
fot: Jakub "Bizon" Michalski |
Oczywiście najważniejszą zmianą
jest osoba wokalisty. Emerytowanego Walsha zastąpił nieznany szerzej Ronnie
Platt, który – co tu dużo mówić – dysponuje głosem całkiem podobnym do swojego sławnego
poprzednika. Na tym jednak nie koniec zmian, gdyż zespół zasilili też drugi
klawiszowiec David Manion i gitarzysta rytmiczny Zak Rizvi, który początkowo
miał tylko pomagać przy komponowaniu i produkcji płyty. W ten sposób Kansas
rozrosło się z kwintetu do septetu, bo ci dwaj nie weszli do formacji w zastępstwie,
a jako dodatkowi muzycy. I skład jest największą zmianą, bo sama muzyka wiele
się nie zmieniła. The Prelude Implicit
to płyta, którą najłatwiej określić przymiotnikiem „ładna”. Nie należy spodziewać
się po tym albumie żadnego przełomu. Nie ma też co liczyć na bardziej odważne wyskoki
w kierunku skomplikowanych struktur, które przecież muzykom formacji w
przeszłości nie były obce. Tu mamy Kansas w wydaniu mocno radiowym. Owszem,
jest kilka kawałków trochę dłuższych, ale The
Prelude Implicit to przede wszystkim niezbyt ciężkie, wpadające w ucho
numery, które mają zostać w głowie dzięki chwytliwym refrenom i przyjemnemu
brzmieniu. Sprawdza się to bardzo dobrze w znakomicie bujających: With This Heart, Rhythm in the Spirit (świetny hardrockowy motyw główny – jest ciężar,
ale i znakomita melodia), Summer (prosty
numer, ale z fantastycznym klimatem, który skojarzył mi się z płytami Uriah
Heep z lat 90.) czy Camouflage.
Czasami jednak robi się aż za słodko, przede wszystkim w The Unsung Heroes, które niebezpiecznie zbliża się do cienkiej
granicy między dopuszczalnym przyjemnym bujaniem a strefą muzycznej słodkości
im. Michaela Boltona.
fot: Jakub "Bizon" Michalski |
Refugee zaskakuje oszczędnym aranżem i ciekawym klimatem po kilku
bardzo efektownych numerach. To zdecydowanie bardzo przyjemna odmiana, bo gdyby
ta płyta składała się z samych „zapalniczkowych” kawałków, byłaby zwyczajnie
niestrawna. Z kolei najdłuższy numer na płycie – The Voyage of Eight Eighteen – chyba jako jedyny (no dobrze,
powiedzmy, że jeden z dwóch) nawiązuje odważniej do progresywnych korzeni
zespołu, już na wstępie zachwycając znakomitym motywem ze skrzypcami na
pierwszym planie i kapitalną grą sekcji rytmicznej „pod spodem”. Aż szkoda
trochę, że nie pociągnęli tego motywu dłużej i nie pozostali przy wyłącznie
instrumentalnej formie tej kompozycji – taki długi, instrumentalny, w całości
progresywny numer na pewno by się przydał na The Prelude Implicit, żeby nieco zrównoważyć tę „piosenkowość”
większości materiału. Tym drugim wspomnianym utworem, który trochę mocniej
wchodzi na progresywne pole, jest Crowded
Isolation, w którym ciężki początek i mocne akcenty w trakcie (kapitalny
hardrockowy motyw przewodni) mieszają się z niezwykle chwytliwą linią wokalu.
fot: Jakub "Bizon" Michalski |
To dobrze, że ta płyta powstała.
Z wielu powodów. Po pierwsze – nowy skład ma się czym podeprzeć na koncertach,
a nie tylko grać zestaw największych hitów. Po drugie – to nigdy nie wygląda
zbyt dobrze, jeśli koncertujący zespół ostatnią swoją płytę wydał niemal 2
dekady temu. Po trzecie wreszcie – panowie nie mają się tu czego wstydzić. Może
nie jest to płyta, którą za 40 lat świat uzna za jedno ze szczytowych osiągnięć
Kansas, ale to solidny album, bardzo miły dla ucha, który świetnie sprawdzi się
w podróży czy nawet jako tło w trakcie domowych spotkań ze znajomymi. To po
prostu typowe brzmienie Kansas. A że nie ma tu kompozycji na miarę Dust in the Wind czy Carry on Wayward Son… No cóż, czy ktoś
się ich naprawdę spodziewał?
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
środa, 19 października 2016
Riverside - Eye of the Soundscape [2016]
Takie płyty odbiera się i ocenia
dużo trudniej niż „zwykłe” wydawnictwa. Z wielu powodów. Po pierwsze Eye of the Soundscape to w dużej mierze
album składankowy, choć przecież nie jest to płyta z cyklu „greatest hits” ani „the
best of”. Zebranie w jednym miejscu coraz liczniejszych eksperymentów Riverside z brzmieniami ambientowymi i elektronicznymi było nieuniknione, bo ta twarz grupy stawała się z biegiem lat coraz popularniejsza. W dodatku niezwykle ważnym elementem całości jest solidna porcja
nowej muzyki w podobnym klimacie, wymieszanej z utworami dobrze znanymi większości fanów. Jest też
oczywiście czynnik emocjonalny. Nie da się przecież podejść bez emocji do
płyty, w nagraniu której uczestniczyła osoba, która nie doczekała jej premiery.
Osoba, która jeszcze kilka dni przed swoją śmiercią nagrywała to, co słyszymy
na albumie. To potężny ładunek emocji dla wszystkich osób jakkolwiek związanych
z zespołem. Tyle, że płyta Eye of the
Soundscape robi wielkie wrażenie nawet, gdy jakimś cudem zapomnimy o całej
otoczce związanej z nagrywaniem i wydaniem tego albumu. W tym przypadku muzyka
broni się w stu procentach sama.
wtorek, 18 października 2016
NightStalker - As Above, So Below [2016]
Grecka scena muzyczna stonerem
stoi – wiadomo to już od kilku lat. W zasadzie ciągle pojawiają się jakieś
formacje, które przebijają się do świadomości słuchaczy ciężkiego grania w
całej Europie. Nie znam na tyle dobrze greckiej sceny muzycznej, by wypowiadać
się z pozycji eksperta, ale sądząc po tym, że grupa Nightstalker istnieje już
ponad ćwierć wieku, a płyty wydaje od 20 lat, można założyć, że ten szał na ciężkie
granie w tej części kontynentu to także w pewnej części ich zasługa. Słuchając
nowej płyty grupy – As Above, So Below
– tym bardziej jestem skłonny w to uwierzyć, bo to kawał dobrego, ciężkiego
grania.
poniedziałek, 17 października 2016
Swan Valley Heights - Swan Valley Heights [2016]
Wytwórnia i sklep Kozmik
Artifactz, we współpracy z Oak Island Records, kolejny raz okazują się
najlepszym w okolicy dilerem dobrego, ciężkiego grania. Trzeba im przyznać, że
mają dar wynajdywania godnych uwagi grup obracających się w klimatach
psychodelicznego stonera. Tym razem przedstawiają nam Swan Valley Heights –
trio z Monachium, które w styczniu zadebiutowało płytą zatytułowaną po prostu Swan Valley Heights. Po kilku miesiącach
nagrania te ukazują się na winylu i jest to dobra okazja, żeby o tym
wydawnictwie napisać. Przygotujcie się na długie, kosmiczne odjazdy, ciężkie
riffy i cholernie niski, bulgoczący bas.
sobota, 15 października 2016
V Memoriał Jona Lorda - Warszawa [Proxima], 13 X 2016 [galeria zdjęć]
Memoriał Jona Lorda staje się z
roku na rok coraz ważniejszą imprezą dla fanów klasycznego hard rocka w Polsce.
Każda kolejna edycja gwarantuje skład, który spokojnie można by uznać za polską
supergrupę rockową. Nic dziwnego – repertuar zdecydowanie przyciąga tak
artystów, jak i publiczność. Impreza, którą kieruje Łukasz Jakubowicz, rozrasta
się i kto wie – może za rok czy dwa okaże się, że klub Proxima jest już na nią
za mały? Na razie jeszcze wystarczył, ale jeśli opinie bywalców mają
jakiekolwiek przełożenie na frekwencje w latach kolejnych, to niedługo trzeba
się będzie rozglądać za większym lokalem. Przy okazji koncertu trwała też
zbiórka pieniędzy na leczenie poważnie chorego Mikołaja, więc oprócz walorów
muzycznych i wspominkowych Memoriał pełnił też funkcję imprezy charytatywnej.
czwartek, 13 października 2016
Yossi Sassi Band [support: Sechem] - Warszawa [Progresja Music Zone], 11 X 2016 [galeria zdjęć]
To był jeden z tych koncertów,
które w natłoku wydarzeń muzycznych tej jesieni było bardzo łatwo przegapić.
Przyjechały do nas dwie grupy, których nazwy pewnie przeciętnemu słuchaczowi
rocka w Polsce wiele nie mówią (choć przecież nazwa Orphaned Land wielu fanom
metalu nad Wisłą nie jest obca), w dodatku z krajów, których wiele osób
zupełnie z dobrą sceną rockową nie kojarzy. To błąd, bo dobra muzyka jest grana
wszędzie, nawet jeśli niektórym wydaje się, że branża muzyczna kończy się na
Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. We wtorkowy wieczór niemal wszystko było
przeciwko artystom – fatalna pogoda, konkurencyjne koncerty w stolicy, mecz
piłkarskiej kadry w eliminacjach mistrzostw świata. Efekt? Garstka osób w
ogromnej sali Progresji. Można się było załamać, odwalić pańszczyznę i jechać
do domu po tym ostatnim, potencjalnie niezwykle dołującym koncercie trasy. Ale wiecie
co? Muzycy obu formacji wyszli na scenę, dali z siebie wszystko, wykrzesali z
siebie mnóstwo entuzjazmu, znakomicie się bawili, zachwycili publiczność, a po
koncercie wyszli do tych nielicznych, którym chciało się tego dnia ruszyć dupy
z domów.