Rock nie umarł. Rock nie ma nawet kataru ani rozwolnienia. Rock u schyłku 2015 roku ma się świetnie bez względu na to, co próbują wszystkim wmówić mainstreamowe media. Jeśli głoszą coś innego, to jest to tylko ich problem. Twierdzenie, że w 2015 roku wyszło mało ciekawych płyt rockowych, byłoby jak powierzenie Ministerstwa Obrony Narodowej psychopacie... a, sorry. Ale wróćmy do muzyki. Wielcy i weterani radzili sobie różnie. Jedni stanęli na wysokości zadania (Europe, Gilmour, Thunder, Cornell, Maideni), inni popadli w przeciętność (E.L.O., Knopfler, Whitesnake, UFO, Schenker, Black Star Riders) lub już chyba na dobre pogrążyli się w żenadzie (Scorpionsi, Bon Jovi). Zdecydowanie więcej radości przyniosły mi albumy mało znanych lub zupełnie anonimowych grup, głównie skandynawskich (co nie jest chyba żadnym zaskoczeniem). I to one stanowią większość poniżej listy - oczka, które wypadło mi po przejrzeniu grubo ponad stu poznanych w tym roku albumów. To był świetny rok dla rocka! Kto twierdzi inaczej, mało słyszał lub jest muzycznym ignorantem. Bez względu na to, czy kręci cię muzyka progresywna, rock symfoniczny, stoner, psychodelia czy wreszcie klasyczny hard rock, nie ma takiej możliwości, żebyś nie znalazł(a) wśród tegorocznych wydawnictw mnóstwa muzyki dla siebie. Chyba że od 20 (40, 50...) lat słuchasz w kółko tych samych zespołów, ale po co byś tu wtedy wchodził(a)? Jestem przekonany, że rok 2016 będzie pod względem wydawnictw płytowych równie udany.
▼
czwartek, 31 grudnia 2015
wtorek, 29 grudnia 2015
Jeff Lynne's E.L.O. - Alone in the Universe [2015]
„O, jakiś kawałek, który brzmi
jak The Beatles – pomyślałem, gdy po raz pierwszy usłyszałem When I Was a Boy. – Pewnie Lynne”,
dopowiedziałem w myślach po chwili. Nie myliłem się. Ten właśnie numer otwiera
nowy krążek szefa (a obecnie chyba także jedynego oficjalnego członka) Electric
Light Orchestra. Krążek, który stawia wiele pytań – zaskakująco wiele jak na
album, który ma 32 minuty i kompletnie niczym nie zaskakuje. Pierwsze z nich to
„po co?”. Kolejne to „czemu tak krótko, skoro od ostatniej płyty minęło tyle
lat?”. Potem „czemu w zasadzie Jeff Lynne’s E.L.O., a nie po prostu E.L.O.,
skoro i tak Lynne ma pełnię praw do nazwy?”. Czy znam odpowiedź na którekolwiek
z nich? Nie, obawiam się, że nie zna jej nawet do końca sam twórca. Ale nie
znaczy to wcale, że to płyta zupełnie nieudana, choć nie wiem, czy bardzo
potrzebna.
sobota, 12 grudnia 2015
Urszula - Biała droga live: Woodstock Festival Poland 2015 [2015]
Nocne koncerty w namiocie ASP
otwierające nieoficjalnie Przystanek Woodstock na kilkanaście godzin przed jego
faktycznym rozpoczęciem to już mała tradycja ostatnich „Woodstocków”. W 2014
roku znakomity występ dała Kasia Kowalska, która świętowała 20-lecie wydania
swojego płytowego debiutu Gemini. W
2015 roku w podobnej roli wystąpiła Urszula, także skupiając się na swoim
najbardziej znanym solowym albumie – Białej
drodze. Tu już kwestia rocznic jest nieco bardziej zagmatwana, bo płyta
wyszła pod koniec 1996 roku, więc rocznica w żadnym razie nie była okrągła.
Tłumaczono jednak, że to w pewnym sensie początek długich obchodów 20. urodzin Białej drogi. Niech i tak będzie, w
końcu nie ma to tak naprawdę większego znaczenia – ważna jest sama muzyka.
środa, 9 grudnia 2015
Gin Lady - Call the Nation [2015]
Gin Lady z każdą kolejną płytą
coraz wyraźniej pokazują, czemu kilka lat temu większość tego składu porzuciła
nazwę Black Bonzo i postanowiła zacząć od nowa pod nowym szyldem. Black Bonzo
znakomicie czuli się w stylistyce łączącej hard rocka z organowo-gitarowym
rockiem progresywnym początku lat 70. Inspiracje Purplami czy Uriah Heep było
tam słychać niemal na każdym kroku. Te zapędy pojawiały się jeszcze (choć dużo
oszczędniej) na wydanym w 2012 roku pierwszym albumie Gin Lady, na płycie Mother’s
Ruin było ich już jakby nieco mniej, a najnowszy krążek Szwedów – Call the Nation – to kolejny krok w
stronę muzyki, która wydaje się być w tej chwili dużo bliższa członkom zespołu,
czyli luzackiego rock ‘n’ rolla posypanego glamrockowym brokatem w stylu wczesnych
Stonesów, Bowie’ego czy T. Rex. Uwielbiacie takie granie? Pokochacie Gin Lady i
ich nowy album.
poniedziałek, 7 grudnia 2015
Gazpacho - Molok [2015]
Trzeba przyznać, że norweski
zespół Gazpacho ma imponujące tempo pracy. Molok
to już 9. krążek grupy i od debiutu zatytułowanego Bravo, wydanego w 2003 roku, muzycy niemal zawsze trzymają się
cyklu jednej płyty rocznie. Pomysłów też nie brakuje, bo choć brzmienie
Gazpacho jest bardzo charakterystyczne i łączy kolejne wydawnictwa, to te
albumy wciąż przyciągają do nich nowych słuchaczy. Nie inaczej jest z płytą Molok. Fani powinni być zachwyceni,
przeciwnicy dostali potwierdzenie swoich wcześniejszych zastrzeżeń do
twórczości Gazpacho. Czyli w sumie nic się nie zmieniło… rzecz jasna poza tym,
że dyskografia grupy jest bogatsza o 44 minuty muzyki, które pewnie niejednego
zachwycą.
sobota, 5 grudnia 2015
Billy Gibbons and the BFG's - Perfectamundo [2015]
Ale że jak – solowa płyta „brodacza
z ZZ Top”? Ale tak bez kolegów? I jak to w ogóle będzie brzmieć? Bo jeśli tak
samo jak płyty sławnego tria, to po cholerę nagrywać to solo? No i przede wszystkim – Billy, gdzie twoje tanie okulary przeciwsłoneczne? Pytań było wiele
przed pierwszym odsłuchem, odpowiedzi również całkiem sporo po wysłuchaniu
nagrań, które Billy Gibbons zaserwował na albumie Perfectamundo. Nie potrafię tylko znaleźć jednej – na pytanie „czy
podoba mi się ten album?”.
czwartek, 3 grudnia 2015
The Heavy Eyes - He Dreams of Lions [2015]
Przypadki, przypadki, przypadki…
Patrzę – nazwa The Heavy Eyes. No tak, znam, kojarzę, kilka lat temu wydali
płytę, która mi się podobała… chyba. Dostaję informację od wydawcy – no faktycznie
mają na koncie dwie płyty, tylko żadnego tytułu nie rozpoznaję, a jednak
powinienem… Szybkie sprawdzenie faktów i wszystko jasne – kilka lat temu
spodobał mi się album The Flying Eyes, w tym roku zachwycałem się krążkiem The
Heavy Minds… No przecież to zwariować idzie! Ogarnijcie się z tymi nazwami, bo
nawet ja już nie nadążam, a co dopiero biedni czytacze bloga! Zacznijmy więc od
nowa: z zespołem The Heavy Eyes stykam się po raz pierwszy. Zupełnie
przypadkowo, jak już wiecie, ale takich przypadków nie ma co żałować. Pochodzą
z Memphis, jest ich trzech i łoją aż miło. Dynamicznie, ciężko, na przestrze i
z dużą dawką melodii, tylko, cholera, no, trochę jednostajnie.
sobota, 28 listopada 2015
Mammothwing - Morning Light [2015]
Czy to ptak? Samolot? Superman?
Nie! To Mammothwing, którzy nadlatują z angielskiego Nottingham ze swoją
pierwszą płytą Morning Light. Niech
was nie zmyli pochodzenie muzyków. Tu nie będzie skocznych melodii folkowych
rodem z historii o Robinie w kapturze. Będzie (zazwyczaj) ciężko jak cholera,
głośno jak cholera i gęsto jak cholera. Trio składające się z braci Fisherów na
gitarze i basie oraz perkusisty Keva Richardsona juniora łoi aż miło, ale – uwaga
– w przeciwieństwie do wielu grup obracających się w klimatach doom
rocka/metalu panowie z Mammothwing nie próbują wkręcić nas w ziemię tym samym
riffem powtarzanym z coraz większą mocą przez kilkanaście minut. No,
przynajmniej nie zawsze…
środa, 25 listopada 2015
Moon Curse - Spirit Remains [2015]
Jak to często bywa z zespołami
spoza mainstreamu, Moon Curse z amerykańskiego Milwaukee odkrywam dopiero przy
okazji drugiej płyty grupy, wydanej trzy lata po debiucie. Od pierwszego
zetknięcia kapela prezentuje się intrygująco, gdyż w skład tria wchodzi
niewiasta, Rochelle Nason, która gra na basie i jest jedną z dwojga wokalistów
w grupie. Jest to rozwiązanie dość nietypowe w przypadku zespołów poruszających
się w klimatach doomowych. Z taką muzyką utożsamiamy raczej brodatych facetów
wyglądających jak potencjalni seryjni mordercy, co zresztą sprawdza się w
przypadku pozostałych dwóch muzyków Moon Curse. W sensie, że mają brody, nie że
są mordercami… Na swoim drugim albumie zatytułowanym Spirit Remains trio prezentuje 5 kompozycji o łącznej długości 42
minut, co już daje jakieś pojęcie o charakterze prezentowanej muzyki. Daje je
także bardzo klimatyczna okładka.
piątek, 20 listopada 2015
Queen - A Night at the Odeon [2015]
24 grudnia 1975. Londyn. Grupa
Queen, która wydała niedawno swój czwarty album, A Night at the Opera, i właśnie okupuje od kilku tygodni pierwsze
miejsce brytyjskiej listy przebojów z utworem Bohemian Rhapsody, wchodzi na scenę prestiżowej sali Hammersmith
Odeon. Przez kolejne pięć kwadransów czterech muzyków oczaruje londyńską
publiczność. Będzie to jeden z najbardziej znanych i najlepszych występów w
historii grupy. 24 listopada 1996 roku. Pora popołudniowo-wieczorowa, czas
najlepszej słuchalności radia. Dość młoda, ale już niezwykle popularna stacja
RMF FM. Rozpoczyna się emisja koncertu grupy Queen zarejestrowanego niemal 21
lat wcześniej. Lecę szybko po czystą kasetę i już od drugiego utworu nagrywam
koncert, by potem odsłuchiwać go pewnie setki razy na magnetofonie (to takie
urządzenie, na którym odtwarzało się kasety – takie coś z taśmą, na co
nagrywało się muzykę… zresztą nieważne). Emisja kończy się wraz z ostatnimi
taktami zagranego na koniec zasadniczego setu In the Lap of the Gods… Revisited, po nich następuje komentarz
prezentera (jeśli pamięć mnie nie myli był to Piotr Metz): „To był koncert
zespołu Queen, dziś piąta rocznica śmierci Freddiego Mercury’ego”. Tak, dzieci –
to prawdziwa historia. Kiedyś popularne stacje komercyjne w Polsce nadawały
dobrą muzykę. Ba, potrafiły wyemitować godzinną porcję jednego koncertu. Byli
też prezenterzy wybierający tę muzykę, a nie zdający się na gust maszyny
losującej. Ludzie nagrywali utwory z radia na kasetach, wymieniali się tymi
nagraniami… Czasy niby tak bliskie, a tak odległe. 20 listopada 2015 roku – w sklepach
ukazuje się wreszcie po raz pierwszy oficjalny zapis koncertu sprzed 40 lat na
CD i DVD/Blu Ray – A Night at the Odeon.
czwartek, 19 listopada 2015
Uriah Heep - Warszawa [Progresja], 17 XI 2015 [galeria zdjęć]
Uriah Heep to firma, która nie
zawodzi. Nigdy nie zdobyli sławy Deep Purple, lata 80. były dla nich kiepskie,
a i kolejna dekada przynajmniej na początku nie dawała powodów do optymizmu.
Ale wrócili na właściwą ścieżkę trzema udanymi płytami wydanymi w ostatnich
latach, a co ważniejsze – na żywo wciąż prezentują się znakomicie bez względu
na to, kto aktualnie gra w grupie. Dwaj najnowsi członkowie Heep – sekcja
rytmiczna Davey Rimmer / Russell Gilbrook – dali grupie nowe siły witalne i
znakomicie uzupełniają na scenie duet zespołowych weteranów – Berniego Shawa i
Phila Lanzona (obaj w Heep od 29 lat) – oraz jedynego oryginalnego członka
kapeli, gitarzystę Micka Boxa. Również set koncertowy Uriah Heep to dowód na
to, że zespół czuję się dobrze i pewnie z nowym materiałem, gdyż Heep nie boją
się grać utworów pochodzących z zeszłorocznej płyty Outsider, choć niestety na tym odcinku trasy nowych kawałków jest
mniej niż jeszcze kilka tygodni temu (trzy zamiast pięciu). Nie zabrakło mniej
znanej perełki w zestawie w postaci The
Hanging Tree z płyty Firefly
nagranej z wokalistą Johnem Lawtonem. Kolejną miłą niespodzianką z tej samej zresztą
płyty była piękna ballada Wise Man
rzadko grana w ostatnich latach. Pozostałą część setu zajęły nagrania z
klasycznego okresu działalności grupy, gdy w Heep śpiewał David Byron, a
głównym kompozytorem był Ken Hensley, m.in.: Gypsy, Sunrise, Stealin’, July Morning i Lady in Black. Również na bis usłyszeliśmy numery, które można uznać za klasykę hard rocka – Bird of Prey
i Easy Livin’. Pojawiły się także kawałki, które w ostatnich latach były pomijane przez grupę – nieco zapomniany akustyczny
klasyk The Wizard, jeden z moich ulubionych utworów Uriah Heep Rainbow Demon oraz
kilkunastominutowy progrockowy kolos The
Magician’s Birthday.
Grupa jest w wyśmienitej formie,
najnowsze utwory brzmią świetnie między uznanymi klasykami i nie ma się co
dziwić, że Heep wciąż spędzają wiele miesięcy w trasie. Ich po prostu chce się
słuchać. Miło też, że nie trzymają się wyłącznie starszego materiału, choć jeszcze
milej byłoby usłyszeć także nieco mniej znane kompozycje z lat 80. czy 90., bo
choć nie był to najlepszy okres w historii grupy, całkowite ignorowanie go jest
krzywdzące dla tej części bogatego dorobku zespołu. Wszystko jednak wynagradza
możliwość wysłuchania na żywo swojej ulubionej kompozycji wszech czasów (July
Morning). Na takie koncerty po prostu chce się chodzić i dzień, w którym Heep
ogłoszą zakończenie działalności, będzie momentem dla rocka bardzo smutnym.
Oczywiście są następcy, ale ta kapela wciąż czerpie tak wielką radość ze
wspólnego grania, że chciałoby się słuchać ich bez końca. I oby jeszcze
przynajmniej przez kilka lat.
Jako support zaprezentowała się
polska heavymetalowa kapela Night Mistress.
czwartek, 12 listopada 2015
Foo Fighters [support: Trombone Shorty & Orleans Avenue] - Kraków [Tauron Arena], 9 XI 2015 [relacja i galeria zdjęć]
fot: Marzena Sówka |
Czasami myślę sobie, że jestem za stary na ładowanie się
na dużych koncertach gdzieś blisko sceny, że to dla dzieciaków, którym chce się
szaleć przez dwie godziny i stać drugie albo trzecie tyle wcześniej pod
barierkami. Od dawna odpuszczam już jakiekolwiek walki o pozycję blisko sceny.
Ale myślę też sobie, że bardzo bym żałował, gdybym nie skorzystał z okazji,
która się trafiła, i nie obserwował występu Foo Fighters z najbliższej
odległości. Bo ten krakowski występ należało po prostu chłonąć całym sobą, a to
zapewniało tylko poczucie tej muzyki z tak bliskiej odległości, zobaczenie tych
muzyków kilka metrów przed sobą i doświadczenie obecności kilkunastu tysięcy
ludzi za swoimi plecami.
niedziela, 8 listopada 2015
Ampacity - Superluminal [2015]
Nie jest łatwo opisywać takie
płyty jak Superluminal. Z wielu
powodów. Przede wszystkim niełatwa jest sama muzyka. 45 minut dźwięków
podzielonych na zaledwie pięć utworów – zwolennicy zwartych konstrukcji muzycznych
już pewnie zgrzytają zębami. Do tego na płycie nie ma wokali, co jeszcze
bardziej utrudnia wgryzienie się w te numery, jeśli ktoś woli bardziej
tradycyjne formy. No i przede wszystkim jest to muzyka, która znakomicie
sprawdza się na koncertach i w zasadzie właśnie występy na żywo są tym
momentem, gdy zespół Ampacity może w pełni wykorzystać swoje walory i rozwinąć
te i tak długie kompozycje w duchu prawdziwej spacerockowej psychodelii. A na
płycie? Na płycie zawsze istnieje ryzyko, że grupie nie uda się oddać w studio
tej scenicznej energii. Na szczęście czasami coś, co teoretycznie nie powinno
się udać, sprawdza się bardzo dobrze. Płyta Superluminal
jest właśnie takim przypadkiem.
czwartek, 5 listopada 2015
Europe / The Vintage Caravan [support: Coria] - Warszawa [Progresja], 3 XI 2015 [galeria zdjęć]
Ile sekund trzeba, żeby półtora
tysiąca ludzi niemal podniosło dach sporego klubu muzycznego? Wystarczy kilka,
jeśli są to sekundy, gdy na scenie pojawia się Europe. Ilu Islandczyków trzeba,
by przygotować ten tłum na takie szaleństwo i zagrać jeden z najlepszych
koncertów w roli supportu, jaki widział ten kraj w ostatnich latach? Tylko
trzech, jeśli są nimi muzycy The Vintage Caravan. Wspólny występ
szwedzko-norweskiej legendy rocka i młodzieży z odległej wyspy był niewątpliwie
jednym z koncertowych wydarzeń tego roku, nawet jeśli nikt nie reklamował go w
ten sposób. Nie musiał – muzyka obroniła się sama. The Vintage Caravan
pokazali, że rockowi daleko do śmierci, bo są całe zastępy młodych kapel, które
będą przynosić nam radość przez kolejnych kilkadziesiąt lat. Weterani
udowodnili, że są w lepszej formie niż za czasów swojej największej
popularności, a pomogło im w tym aż sześć kompozycji z tegorocznej, kapitalnej
płyty War of Kings oraz kilka dobrze znanych hitów sprzed 25 czy 30 lat –
Superstitious, Ready or Not czy Girl from Lebanon. Była też oczywiście „wielka
trójka” z płyty The Final Countdown: Carrie, Rock the Night i naturalnie utwór
tytułowy zagrany na sam koniec. Chyba niewiele osób w wypełnionym niemal po
brzeg klubie Progresja miało prawo czuć zawód. Jako support przed zagranicznymi
gwiazdami (tak, The Vintage Caravan to dla mnie także gwiazdy tego wieczoru)
wystąpiła polska Coria, która – co nietypowe dla zespołów otwierających koncert
– miała okazję zaprezentować się przed naprawdę licznym tłumem, który już o 20
był pod sceną warszawskiej Progresji.
Podziękowania dla organizatora koncertu – Metal Mind
Productions – za możliwość fotografowania.
Druga galeria mojego autorstwa wraz z dłuższym tekstem o
samych występach tutaj.
sobota, 31 października 2015
Def Leppard - Def Leppard [2015]
To dziwne uczucie. Jeden z moich
ulubionych zespołów wszech czasów wydaje nowy album, a ja kompletnie na ten
album nie czekam. Nie czekam, bo i dziwny ze mnie fan – nie przepadam za Hysterią, nie znoszę większości Adrenalize, skręca mnie, gdy słucham
świetnych numerów z Pyromanii
wypolerowanych do bólu przez producenta „Mutta” Lange. Uwielbiam za to płytę Slang znienawidzoną przez większość
fanów grupy, którzy na całe życie utknęli w latach 80. i nie dopuszczają do
siebie myśli, że tamta dekada już dawno się skończyła (podobnie jak dwie
kolejne…). Niestety w latach 80. utknął w dużym stopniu także sam zespół, bo
skoro jakakolwiek zmiana stylu spotykała się z tak dużym sprzeciwem fanów, to i
ambicji i zaparcia nie wystarczyło, by postawić na swoim. Stąd także mój brak
ekscytacji w związku z nowym materiałem. Jeśli z zerowego oczekiwania da się
zejść jeszcze niżej, to tak właśnie stało się, gdy usłyszałem dwa pierwsze
numery, zaprezentowane słuchaczom kilka tygodni przed premierą płyty. Pierwszy
singiel, Let’s Go, to bezczelny
autoplagiat nielubianego przeze mnie Pour
Some Sugar on Me, drugi – Dangerous
– to mieszanka innego przeboju z Hysterii,
Armageddon It, z utworem Hallucinate z poprzedniej studyjnej
płyty zespołu. Ale w porządku – zaakceptowałem tłumaczenie, że po siedmiu
latach bez nowej płyty zespół chciał przywitać się ponownie czymś brzmiącym
znajomo. Ale jeśli tak miała brzmieć całość, to nie wróżyło to dobrze mojej
znajomości z tym albumem.
czwartek, 29 października 2015
Katedra - Zapraszamy na łąki [2015]
Retrorockowa fala, która pojawiła
się równocześnie w kilku miejscach na świecie – w Stanach, Wielkiej Brytanii,
Niemczech czy Skandynawii – dotarła także do Polski, choćby za sprawą nagłego
wzrostu popularności Ani Rusowicz. Na ciąg dalszy długo czekać nie trzeba było
– kolejnym jasnym punktem na retrorockowej mapie Polski staje się wrocławska
Katedra, która właśnie wydała swój długogrający debiut – Zapraszamy na łąki. W przypadku tej grupy inspiracje muzyczne
zostają jednak raczej w Polsce. To nie jest brytyjski hard rock spod znaku
Cream czy Led Zeppelin, a polski big beat, choć oczywiście – podobnie jak
oryginał sprzed 45 lat – niepozbawiony zagranicznych naleciałości. Katedra to
po prostu nowa polska kapela bigbitowa, ze wszystkimi zaletami i wadami tego
gatunku.
niedziela, 25 października 2015
Bob Geldof [Soundedit Festival] - Łódź [Klub Wytwórnia], 24 X 2015 [galeria zdjęć]
Sir Bob Geldof był główną gwiazdą ostatniego dnia
Międzynarodowego Festiwalu Producentów Muzycznych Soundedit, który odbył się w
dniach 22-24 października w Łodzi. Geldof nie tylko został uhonorowany
statuetką „Człowieka ze Złotym Uchem”, lecz także dał ze swoim zespołem niemal
dwugodzinny koncert prawie na sam koniec trzydniowej imprezy. Bądźmy szczerzy –
wielu osobom Geldof jest bardziej znany jako działacz społeczny/aktywista niż jako muzyk.
Co więcej, nigdy nie był i nie jest wybitnym wokalistą ani instrumentalistą, co
zresztą było słychać podczas sobotniego koncertu, który nie był wolny od
pomyłek, nietrafionych dźwięków, „rozmijania się” muzyków i innych drobnych
wpadek. Ale nikomu na sali to nie przeszkadzało, bo występ Irlandczyka zapewnił
licznie zgromadzonym przede wszystkim olbrzymią dawkę energii i emocji. Bez
względu na to, czy grupa grała politycznie zaangażowane numery poprzedzane
długimi opowieściami lidera, czy uderzała w pełne optymizmu klimaty reggae lub
szalonego rockandrolla, pod sceną atmosfera była znakomita. Być może Geldof
muzykiem wybitnym nie jest, za to postacią wielką jest na pewno.
środa, 21 października 2015
Black Trip - Shadowline [2015]
Na szwedzką kapelę Black Trip
zwróciłem uwagę już przy okazji ich wydanego dwa lata temu debiutu Goin’ Under, na którym prezentowali
soczyste, dynamiczne granie z pogranicza hard rocka i heavy metalu. Ale
przyznaję, że jakoś tak uciekli mi z radaru po wydaniu tamtej płyty. W zalewie
fantastycznych kapel z północy Europy jakoś zapomniałem o nich i zupełnie nie
śledziłem tego, co działo się w ich obozie. Na informację o tym, że kilka
tygodni temu wyszła druga płyta kwintetu, trafiłem zupełnie przypadkowo. Lubię
takie przypadki. Lubię też takie płyty jak Shadowline.
Black Trip tym razem serwuje 41 minut cholernie dynamicznego hard n’ heavy,
które idealnie nada się do podnoszenia ciśnienia w ponure jesienne dni.
poniedziałek, 19 października 2015
Ugly Kid Joe - Uglier Than They Used ta Be [2015]
Jeśli twoją pierwszą reakcją na
nazwę zespołu w tytule tego wpisu było „to oni jeszcze żyją?” lub „aaaa, to ci
od Cats in the Cradle! To oni coś tam jeszcze mieli?”, to zapewne jesteś w
większości. Niestety. Nie ma się specjalnie czym chwalić, ale i sam zespół jest
temu po części winien. Ostatnia studyjna płyta grupy ukazała się w 1996 roku,
zaś rok później panowie na 13 lat zwinęli interes i zajęli się innymi
projektami. Wrócili pięć lat temu, nagrali EP-kę, ale na dłuższy materiał
trzeba było sporo czekać. W międzyczasie przypomnieli o sobie fanom w Polsce,
dając świetny koncert na Przystanku Woodstock, i nagle okazało się, że jednak
to Cats in the Cradle czy Everything About You zna masa ludzi,
także takich, których w 1992 roku, czyli w momencie wydania płyty America’s Least Wanted, z której
pochodzą te przeboje, nie było jeszcze na świecie. Wspomniany album pokrył się
podwójną platyną w Stanach i Australii, a kolejne single śmigały po antenie MTV
(to taka telewizja muzyczna, zbieżność nazw i logotypów z popularnym obecnie
telewizyjnym gównem dla bezmózgich kretynów czysto przypadkowa) ze sporą częstotliwością.
Czy czwarty duży album Ugly Kid Joe zatytułowany Uglier Than They Used ta Be ma szansę nawiązać do sukcesów zespołu
sprzed ponad 20 lat? Absolutnie żadnej. Nie dlatego, że jest słaby, bo nie
jest. Po prostu taka muzyka obecnie z wyjątkiem może grupy Foo Fighters, nie ma
szans na przebicie się w mainstreamowych mediach, które zapewniają sukces. To
jednak nie znaczy, że nie należy na tę płytę zwrócić uwagi.
sobota, 17 października 2015
Aerosmith - Aerosmith Rocks Donington 2014 [2015]
Muzyka hardrockowa od zawsze była
kojarzona z energią, dynamiką, wściekłością i bezczelnością, a także z brudem,
luzem i brakiem kontroli. Tym bardziej dziwi, że jeden z symboli tego gatunku –
grupa Aerosmith – na wydawanie płyt koncertowych decyduje się zadziwiająco
rzadko, przynajmniej w porównaniu z równie sławnymi kolegami z branży, jak Deep
Purple czy The Rolling Stones. Jest to bym dziwniejsze, że panowie rzadko
nagrywają nowe studyjne płyty, a w trasie są niemal bez przerwy. Ale może po
prostu granie na żywo jest bardziej opłacalne niż dzielenie się tymi występami
w formie płytowej, a nie od dziś wiadomo, że Aerosmith to obecnie bardziej
przedsiębiorstwo muzyczne niż grupa rockowa. Wizerunek przede wszystkim! To że
panowie średnio się lubią, a niektórzy z nich są zwykłymi palantami, tak w
stosunku do siebie nawzajem, jak i do swoich fanów, jest powszechnie znanym
faktem. Robienie kasy na kretyńsko drogich spotkaniach z fanami, mało
eleganckie uciszanie w mediach społecznościowych tych, którzy ośmielają się
zadawać pytania o dość oczywiste wspomaganie się na koncertach nagranymi
wcześniej partiami, czy w końcu doniesienia o słabej silnej woli Stevena
Tylera, który miał rzekomo być czysty od kilku lat – w dodatku pochodzące z
obozu zespołu, bo od pomagającego Aerosmith klawiszowca, który nagle przestał
być ich kolegą… Ekipa z Bostonu (to zabawne, bo żaden z nich nie jest tak
naprawdę z tego miasta) od lat nie jest już zespołem kumpli kopiących dupy
wszystkim fanom bezczelnego hard rocka, a grupą biznesmenów, którzy są ze sobą,
bo kasa jest zbyt wielka, żeby z tego zrezygnować. Tylko wiecie co? Wszystko to
nie ma większego znaczenia, kiedy wchodzą na scenę, bo wydanej właśnie
koncertówki z zeszłorocznego festiwalu Download odbywającego się w sławnym
Donington Park słucha się po prostu wybornie.
czwartek, 15 października 2015
Chemia - Let Me [2015]
Warszawski zespół Chemia to jedna
z większych zagadek polskiego przemysłu muzycznego ostatnich lat. Wszędzie w
muzycznej prasie znajduję recenzje wychwalające tę grupę pod rockowe niebiosa,
co rusz słychać o rzekomych wielkich sukcesach Chemii poza granicami naszego
kraju, tylko jakoś dziwnie za każdym niemal razem, gdy rozmawiam z kimkolwiek z
muzyków czy dziennikarzy rockowych, przy temacie Chemii następuje mieszanka
sarkazmu, szydery i aweźmidajspokoizmu. Grupa stała się trochę takim
Nickelbackiem polskiej sceny rockowej (sorry, ktoś to musiał otwarcie napisać,
skoro dużym mediom nie wypada), choć pewnie w sporej części jest to reakcja na
sposób promowania zespołu, nie na samą muzykę. Tym bardziej, że na nowym albumie
zatytułowanym Let Me Chemia
prezentuje się zaskakująco korzystnie i piszę to całkiem poważnie.
poniedziałek, 12 października 2015
Nazareth [support: Luke Gasser, Traffic Junky] - Warszawa [Progresja], 11 X 2015 [galeria zdjęć]
W świecie rock n' rolla logika nie zawsze ma zastosowanie. Według niej grupa, która po 45 latach traci swoje najbardziej charakterystyczne ogniwo, powinna znacznie obniżyć loty i najlepiej dać sobie spokój z dalszym graniem. Występy nowego składu powinny okazać się klapą, a fani powinni z miejsca zatęsknić za tym, co było jeszcze tak niedawno. Zespół Nazareth łamie zasady logiki, co było doskonale słychać podczas występu w warszawskiej Progresji. Ostatnie polskie koncerty Nazareth z legendarnym Danem McCaffertym - właścicielem jednego z najbardziej rozpoznawalnych głosów w historii rocka - były, mówiąc delikatnie, byle jakie. Dan niedomagał i głosowo, i fizycznie, zaś zespół jakby dostosowywał się do jego poziomu, grając zupełnie bez życia. Dan odszedł na emeryturę, lecz z jego błogosławieństwem grupa wybrała nowego wokalistę, Lintona Osborne'a. Ta współpraca okazała się niewypałem i po ledwie roku Osborne'a zastąpił Carl Sentance - muzyk bardzo doświadczony, mający na swoim koncie współpracę choćby z Donem Aireyem z Deep Purple czy z Geezerem Butlerem z Black Sabbath, ale jednak dla przeciętnego fana rocka anonimowy. Brak mu charakterystycznej chrypy McCafferty'ego, być może nie wygląda też jak gwiazda rocka (a niby Dan wygląda?), za to ma coś, czego niestety jego wielkiemu poprzednikowi już od kilku lat brakowało - dobry, silny, rockowy głos oraz sceniczną energię. Co więcej, wraz z jego przyjściem odżyli też pozostali muzycy Nazareth.
Niedzielny koncert, podczas którego grupa musiała konkurować o zainteresowanie z piłkarzami grającymi mecz decydujący o awansie do mistrzostw Europy, pokazał, że świeża krew faktycznie potrafi ożywić mocno zramolały organizm. Tak, Nazareth to w dużej mierze tribute band wielkiej kapeli o tej samej nazwie, bo przecież z klasycznego składu McCafferty/Charlton/Sweet/Agnew pozostał już tylko ten ostatni, basista. Ale to wciąż (a może raczej znowu) całkiem nieźle naoliwiona maszyna, która może nie rzuca na kolana, ale zapewnia bardzo dobrą zabawę w rockowych klimatach. 90 minut koncertu wypełniły hity takie jak Miss Misery, Razamanaz, Dream On, Broken Down Angel czy - a jakże - Love Hurts i Hair of the Dog, ale nie zabrakło też nieco mniej znanych numerów, w tym One Set of Bones - jedynaka z zeszłorocznej, najnowszej płyty grupy (nagranej z McCaffertym, którego w zasadzie nie było już w zespole), zatytułowanej Rock 'n' Roll Telephone. Publiczność bawiła się znakomicie, a muzycy zdecydowanie stanęli na wysokości zadania, nawet jeśli czasami można było zatęsknić za Danem - ale tym sprzed lat kilkunastu lub kilkudziesięciu.
Przed koncertem gwiazdy wystąpiły dwa inne zespoły. Olsztyńska rockowa ekipa Traffic Junky tradycyjnie już spisała się zawodowo przed występem zagranicznego wykonawcy. Chciałoby się, żeby te około 200 osób, które pofatygowało się do Progresji, chodziło na ich własne koncerty, bo na to zasługują. Kto wie, może doczekają się po wydaniu w przyszłym roku debiutanckiej płyty, która jest już nagrana. Po Traffic Junky na scenie pojawiło się trio ze Szwajcarii dowodzone przez filmowca i muzyka Luke'a Gassera. Zaprezentowali prostego, ale dynamicznego rocka, czyli w gruncie rzeczy to, czego ludzie przyszli słuchać tego dnia. To był udany wieczór, nie tylko kibicowsko, ale także muzycznie.
Podziękowania dla klubu Progresja za zaproszenie i możliwość fotografowania. Więcej zdjęć -> tutaj
niedziela, 11 października 2015
Gary Clark Jr. - The Story of Sonny Boy Slim [2015]
Przyznam, że muzyczne rejony, w
których porusza się Gary Clark Jr., to dla mnie wciąż teren w dużej mierze
niezbadany i jakoś nie do końca palę się, żeby to zmieniać. Do niedawna muzyk
ten był dla mnie całkowicie anonimową postacią i dopiero gościnny udział w nagraniu
jednej z kompozycji na Sonic Highways
Foo Fighters sprawił, że nazwisko zaczęło mi coś mówić. Kilka rekomendacji od
znajomych później postanowiłem sprawdzić dokładniej, kto to taki i czy warto
zainteresować się jego nową płytą, The Story
of Sonny Boy Slim. I choć przekonałem się, że twórczość Gary’ego, łącząca w
sobie elementy rocka, R&B i soulu, to nie do końca moja bajka, byłbym
nieszczery, gdybym stwierdził, że wspomniany album zupełnie nie przypadł mi do
gustu.
czwartek, 8 października 2015
Old Man's Will - Hard Times - Troubled Man [2015]
Cieszę się, że takie historie jak
ta, którą opiszę poniżej, wciąż mi się przytrafiają. Przeczesując Internet w
poszukiwaniu informacji o nowej płycie uwielbianego przeze mnie szwedzkiego (a
jakże) zespołu Gin Lady, trafiłem na wzmiankę o kapeli Old Man’s Will, w której
na gitarze gra organista Gin Lady Klas Holmgren. To wystarczyło, bym
zainteresował się nową dla mnie kapelą. Chwilę później byłem już na
facebookowym profilu grupy, gdzie akurat udostępniono świeże nagranie, które –
jak się okazało – umieszczono na stronie B singla promującego mającą się ukazać
płytę. Nagranie to, zatytułowane I Hear
the Piper, reklamowane było jako kompozycja, która poza wspomnianym singlem
nie będzie nigdzie dostępna. Kliknąłem na link. 6 minut później, tuż po
wybrzmieniu ostatniego dźwięku, przeglądałem już Ebaya w poszukiwaniu
siedmiocalowego krążka z tym utworem. Niedługo później singiel był mój. Nie
znałem wtedy żadnej innej kompozycji Old Man’s Will, ale czułem, że jak już ta
płyta się ukaże, będę nią zachwycony. Ukazała się. Jestem zachwycony.
wtorek, 6 października 2015
Lion Shepherd - Hiraeth [2015]
W przypadku debiutanckiego krążka
grupy Lion Shepherd wiedziałem, że jest na co czekać, gdy w lutym opublikowano
teledysk do pierwszego nagrania z nadchodzącej płyty, zatytułowanego Lights Out. Klimat zarówno obrazu jak i
muzyki był powalający. Odpowiadający za te dźwięki muzycy z Kamilem Haidarem i
Mateuszem Owczarkiem z grupy Maqama na czele zaczarowali mnie wtedy i sprawili,
że płyta Hiraeth – bo taki tytuł nosi
wydany właśnie album – stała się z miejsca jednym z najbardziej wyczekiwanych
przeze mnie wydawnictw 2015 roku. No i w końcu jest! Co więcej – nie ma mowy o
zawodzie.
sobota, 3 października 2015
Chris Cornell - Higher Truth [2015]
Higher Truth to nie jest płyta dla fanów Soundgarden. Nie jest to
także płyta dla fanów Audioslave. Czy fani obu grup, na czele których stoi
Chris Cornell, już się oddalili? Sam, choć nigdy nie byłem zagorzałym
wielbicielem tych niewątpliwie zasłużonych dla rocka kapel, bardzo je cenię. Ale
na nowej solowej płycie Cornella próżno szukać mięsistych riffów, perkusyjnego
łomotu, ściany gitar i drapieżnych wrzasków. To zupełnie inne oblicze tego
wielkiego wokalisty. O tym, że na swoich własnych krążkach potrafi zaskakiwać,
wiemy już niestety od czasu wydania albumu Scream,
przy którym maczał paluchy niejaki Timbaland. Nie znam ani jednej osoby, której
tamten album się podoba. Higher Truth
też pewnie wzbudzi kontrowersje, bo to po prostu nie jest rockowa płyta. Ale to
płyta wypełniona kapitalnymi melodiami – świetnie zagrana i bosko zaśpiewana.
poniedziałek, 28 września 2015
Graveyard - Innocence & Decadence [2015]
Szwedzi z grupy Graveyard to nie
tylko od lat czołowy reprezentant frakcji grającej „po staremu”, ale także w
ogóle jeden z ciekawszych zespołów rockowych XXI wieku. Do mainstreamu jakoś
przebić się nie mogą (może to i dobrze), ale każdy, kto zdobył się na minimum
wysiłku i spenetrował nieco dokładniej europejski rynek wydawniczy, wie, że to
kapela ze wszech miar godna uwagi. Ja odkryłem ich dość późno, bo dopiero tuż
po wydaniu kapitalnej trzeciej płyty – Lights
Out – czyli trzy lata temu. Wtedy jeszcze to, że w samej Szwecji jest tyle
kapitalnych rockowych zespołów, wciąż trochę mnie zaskakiwało, a Lights Out do dziś należy do moich
ulubionych albumów obecnej dekady. Od tamtej pory minęły aż trzy lata, w
zespole nastąpiła też zmiana na stanowisku basisty. Oczekiwania względem nowego
albumu były olbrzymie, choć przyznam, że mocno knopflerowski pierwszy singiel The Apple & the Tree wywołał nie
tylko w mojej głowie lekką konsternację. Teraz jednak przypuszczenia można
odłożyć na bok, płyta się ukazała, karty wyłożono na stół.
sobota, 26 września 2015
4 Szmery - Gomunice [Bogart], 25 IX 2015 [galeria zdjęć]
4 Szmery to być może najbardziej znany polski cover band. Nie bez powodu, bo kawałki AC/DC w ich wykonaniu to gwarancja świetnej koncertowej zabawy. Żadnych przebieranek, peruk, sztucznych wąsów i takich tam pierdół, które skutecznie zniechęcają mnie do większości tego typu grup. Tu jest muzyka – tylko i aż. Twórczość AC/DC w wydaniu niemal barowym, bez wielkiej produkcji, dzwonów, telebimów, mundurków szkolnych. Podana w taki sposób broni się równie dobrze, choć nie da się ukryć, że i tak większość numerów brzmi dokładnie tak samo. Ale podczas koncertów ani oryginalnego zespołu, ani polskiego odpowiednika nikomu to specjalnie nie przeszkadza. W przypadku Szmerów obok oklepanych hitów można liczyć na kilka mniej znanych utworów, których gwiazdy zagraniczne nie grają. Obecnie grupa z Bochni prezentuje też parę własnych kawałków, które brzmią... jak numery AC/DC (a to ci niespodzianka), tyle że z polskimi tekstami. Nie szkodzi – wieczór z 4 Szmerami to czas spędzony bardzo przyjemnie, a to jest najważniejsze. Cieszy także niezła frekwencja w kultowym już Bogarcie w Gomunicach pod Radomskiem oraz spory procentowy udział młodzieży. Zespół grał co prawda na „małej scenie”, która jest faktycznie tak niewielka, że część odsłuchów i statyw od mikrofonu muszą stać przed nią, a wchodzi się na nią malutkim wejściem wielkości kominka w salonie, ale to także przyczyniło się do stworzenia tego wieczoru świetnego klimatu.
więcej zdjęć >>tutaj<<
więcej zdjęć >>tutaj<<
piątek, 25 września 2015
Brain Connect - Think Different [2015]
Brain Connect to jeden z tych
przypadków na polskiej scenie rockowej, gdy człowiek zastanawia się, jakim
cudem ten zespół nie ma statusu gwiazdy przynajmniej w obrębie swojego gatunku.
Istnieją już ładnych kilka lat, mają na koncie pierwsze wydawnictwa, w ich
szeregach są muzycy, którzy na pewno nie są całkiem anonimowi w światku fanów
muzyki progresywnej, a jednak tak naprawdę głośno zaczęło się o nich robić
dopiero teraz, gdy na rynku pojawia się płyta Think Different – pierwsze wydawnictwo Brain Connect, które ma
realną szansę namieszać na rockowej scenie naszego kraju. Nie wiem czemu to
wszystko zajęło tyle czasu, zwłaszcza że część utworów, które znalazły się na
tym albumie, była już grana od dawna na koncertach grupy, ale
lepiej późno niż później…
poniedziałek, 21 września 2015
David Gilmour - Rattle That Lock [2015]
Moja miłość do Pink Floyd dojrzewała dość długo, przez co
nawet niespecjalnie żałowałem tego, że gdy David Gilmour i Rick Wright grali w
Gdańsku, ja bawiłem się na Stonesach w Londynie, bo akurat grali "pod
domem". Żal przyszedł dopiero jakiś czas później, wzmocniony jeszcze
dodatkowo, gdy miałem okazję tłumaczyć dwie biografie tej grupy. Jednak nigdy
nie byłem w stanie przekonać się w pełni do solowych płyt muzyków Pink Floyd.
Ba, nawet płyty nagrywane przez zespół w składach innych, niż ten klasyczny nie
wzbudzają u mnie wielkiego entuzjazmu. Gdy brakowało Gilmoura, Wrighta lub
Watersa, nie było też według mnie dotknięcia geniuszu. Trafiały się wspaniałe
momenty, ale to nie była muzyka przywracająca wzrok niewidomym, wracająca
sprawność kończyn kalekim, uzdrawiająca przewlekle chorych. Najwyżej wywar na
dolegliwości żołądkowe. Może dlatego nie miałem w zasadzie żadnych konkretnych
oczekiwań w związku z wydaniem nowej płyty Davida Gilmoura Rattle That Lock, zwłaszcza po zawodzie przy okazji zeszłorocznej
premiery Endless River. I być może
ten brak oczekiwań sprawił, że odsłuch Rattle
That Lock sprawia mi autentyczną przyjemność.
piątek, 18 września 2015
Uncle Acid - The Night Creeper [2015]
Spośród milionów kapel na całym
świecie, które wzorują się na twórczości Black Sabbath oraz innych ojców
dźwięków ciężkich i gęstych jak smoła, Uncle Acid and the deadbeats, to
niewątpliwie ekstraklasa. 6 lat na rynku, czwarta płyta studyjna – zatem tempo zacne
– i panowie coś nie chcą zejść poniżej bardzo dobrego poziomu. Łoją aż miło,
gitary zagęszczają atmosferę jak chamski żart o wykorzystywaniu nieletnich, a wokal z
toną efektów niezmiennie wywołuje ciarki nawet na częściach ciała, o istnieniu
których większość ludzi nie ma pojęcia. Wujek Kwachu i Obszczymury wracają z
płytą The Night Creeper, która musi
się spodobać miłośnikom ciężkiego heavy/stonerowego walca (takiego pojazdu, nie
tańca…). Bo czy płyta z utworami o takich tytułach jak Waiting for Blood, Murder
Nights, The Night Creeper czy Slow Death może się nie podobać? No nie
może, zwłaszcza gdy zawartość muzyczna znakomicie do nich pasuje.
poniedziałek, 14 września 2015
Sacri Monti - Sacri Monti [2015]
Rezydują w Encinitas w stanie
Kalifornia, grają w różnych mniej lub bardziej znanych miejscowych kapelach,
także takich, które trafiały już na tę stronę. Na swoim profilu facebookowym
muzycy Sacri Monti piszą, że inspirują się hard rockiem wczesnych lat 70.,
krautrockiem, rockiem psychodelicznym i progresywnym. Czyli jak miliard
współczesnych zespołów. Co zatem sprawia, że ta grupa, która powstała w 2012
roku i właśnie wypuściła swój duży debiut, wyróżnia się z tej olbrzymiej masy
nowych rockowych zespołów? Odpowiedź jest najprostsza pod (kalifornijskim)
słońcem – to, co robią, robią wyśmienicie! Płytowy debiut Sacri Monti – wydany
nakładem małej nowojorskiej wytwórni Tee Pee Records współpracującej w
przeszłości między innymi z Kadavar i Graveyard, a ostatnio z Ruby the Hatchet
– to jedno z najlepszych wydawnictw ostatnich miesięcy. Nic dziwnego – niech
nie zwiedzie was status debiutantów – ci goście nie są świeżakami w branży i
doskonale wiedzą, jak obchodzić się z instrumentami muzycznymi.
piątek, 11 września 2015
Deep Purple - From the Setting Sun... To the Rising Sun [2015]
Zespołu Deep Purple przedstawiać
nie trzeba. Jeśli ktoś uważa się za fana rocka, a nazwa nic mu nie mówi, to
szacuneczku na dzielni nie będzie. O ile płyty studyjne grupy na tym etapie
kariery pojawiają się coraz rzadziej, to koncertówek Purple zawsze wydawali
mnóstwo. Nawet nie próbuję policzyć wszystkich mniej lub bardziej oficjalnych
albumów koncertowych, część z nich zresztą dublowała się ze względu na okres
rejestracji i koncertową setlistę. To też w dużej mierze problem z najnowszym
wydawnictwem zespołu, a raczej dwoma wydawnictwami – w sklepach jednocześnie
ukazują się: From the Setting Sun in
Wacken… oraz … To the Rising Sun in
Tokyo. Koncerty zarejestrowano odpowiednio w 2013 i 2014 roku podczas trasy
promującej ostatni jak na razie studyjny album grupy – Now What?! Lokalizacje niby bardzo różne – pierwsze wydawnictwo
dokumentuje występ na jednym z największych festiwali muzycznych w Europie, ma
który bilety kończą się niemal natychmiast po poprzedniej edycji (tak, mniej
więcej rok przed rozpoczęciem), drugie to zapis koncertu w tokijskiej sali Budokan.
Ci z was, którzy są nieco bardziej zaznajomieni z historią muzyki rockowej oraz
samego Deep Purple, wiedzą doskonale co to za miejsce i jaka płyta została tam
częściowo nagrana. Różne są też reakcje ludzi. Europejczycy owacyjnie przyjmują
wszystkie numery, śpiewają głośno, łatwo dają się wciągać we wspólną zabawę.
Japończycy tradycyjnie słuchają w skupieniu, a dopiero na sam koniec kompozycji
wybuchają prawdziwe owacje. Na tym niestety różnice w dużej mierze się kończą,
bo program obu koncertów był niemal identyczny, stąd i omawiać ich osobno nie
ma sensu.
wtorek, 8 września 2015
Kadavar - Berlin [2015]
Jedną z rockowych prawd
powtarzanych przez wiele kapel jest to, że trzecia płyta jest prawdziwym testem
dla zespołu, któremu udało się zaistnieć na początku przygody z muzyką. Po
udanym debiucie, który narobi sporo hałasu, często grupa jest na fali i na tej
fali nagrywa album numer dwa, który z automatu zaciekawi wszystkich, którzy
zainteresowali się płytą poprzednią. Często zresztą bywa tak, że zanim wyjdzie
debiut, zespół ma już materiał na dwa krążki. Trzecią płytę trzeba nagrywać od
podstaw, a do tego pojawia się presja nie tylko, by zrejestrować dobrą muzykę,
ale także by ta muzyka nie powielała schematów poprzednich płyt oraz by była po
prostu jeszcze lepsza niż wcześniej. Zespół z trzema albumami na koncie to już
nie nowicjusze, tu już pewnych błędów czy niedoskonałości wynikających z
mniejszego doświadczenia się nie wybacza. Grupa Kadavar stanęła przed takim
właśnie trudnym zadaniem przy okazji wydania płyty Berlin. Albumami Kadavar
i Abra Kadavar zrobili prawdziwą furorę
na europejskiej scenie retro-rockowej. Berlin
to zatem test – czy ten zespół stać na coś więcej niż bycie kolejną ciekawostką
nawiązującą do klimatów dawnych mistrzów gatunku? I mam wrażenie, że ten album
do końca nie daje jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.
sobota, 5 września 2015
Iron Maiden - The Book of Souls [2015]
Najdłuższy album w historii zespołu, najdłuższa kompozycja w historii zespołu i niewątpliwie jeden z albumów, które wzbudzą największą dyskusję ze wszystkich dokonań Iron Maiden – kapeli, która płytowo zadebiutowała 35 lat temu i chyba nie zamierza wybierać się na razie na żadną emeryturę, pomimo kłopotów zdrowotnych wokalisty i coraz dłuższych przerw między kolejnymi wydawnictwami studyjnymi. Trzeba im przyznać, że polecieli ostro i na pewno oberwie im się od sporej części słuchaczy. Ba, już się obrywa. Ale równie duża grupa fanów heavy metalu będzie zachwycona. Czyli chyba wszystko w normie, bo przy tym stażu nie da się zadowolić wszystkich, którzy przez lata w tym czy innym okresie działalności pokochali zespół. Jedno trzeba im przyznać – jak to mówił klasyk polskiego kina: „Mają rozmach, skurwisyny!”
czwartek, 3 września 2015
The Heavy Minds - Treasure Coast [2015]
W moich muzycznych poszukiwaniach
zdarzyło mi się zawędrować już w wiele różnych miejsc, ale przyznam, że do
Austrii w poszukiwaniu dźwięków docierałem wyjątkowo rzadko. Niby żadna
egzotyka, kraj w środku Europy, nawet niedaleko Polski, ale jakby tak się zastanowić,
to ile znamy rockowych zespołów z Austrii? Kojarzę całkiem dobre Mother’s Cake,
nieobce jest mi nazwisko Thomasa Langa, pamiętam oczywiście Falco, ale jego trudno
nazwać muzykiem rockowym. No właśnie, ja znam od tego tygodnia jeszcze jeden
zespół i jest to udane zacieśnienie moich kontaktów z austriacką sceną
muzyczną. Takie, które sprawia, że prawie zapomniałem o innym dziecku
tamtejszej branży muzycznej – grupie Opus, której przebój Live Is Life i tragiczny image muzyków do dzisiaj wywołują u mnie
koszmary. Trio The Heavy Minds powstało ledwie dwa lata temu i właśnie
zaprezentowało światu swój pierwszy album, trzydziestosześciominutowe Treasure Coast. Na swoim facebookowym
profilu panowie określają swoją muzykę jako heavy-psychedelic-blues-rock i
chwalą się dzieleniem sceny z takimi kapelami jak Red Fang, Stoned Jesus czy
The Vintage Caravan. To powinno mniej więcej dać wam pojęcie na temat tego, co
The Heavy Minds grają. A ja dodam, że robią to bardzo dobrze.
poniedziałek, 31 sierpnia 2015
Ino-Rock Festival 2015 - Inowrocław, 29 VIII 2015 [galeria zdjęć]
Zakończenie wakacji to dla
polskich fanów rocka progresywnego obowiązkowa wycieczka do Inowrocławia na
Ino-Rock Festival. Impreza jest nazywana przez jej organizatora – Piotra
Kosińskiego – najsympatyczniejszym festiwalem na świecie i faktycznie jest w tym
określeniu dużo prawdy. Dookoła niemal sami znajomi, atmosfera prawie
piknikowa, a na scenie letniego amfiteatru zespoły, które w swojej twórczości
wybiegają daleko poza to, co oferują słuchaczom muzyczne media mainstreamowe. W
tym roku festiwal otwierały dwie polskie kapele ze stajni Lynx Music: młodzież
– State Urge – oraz już w zasadzie weterani – Millenium. Pierwsi umiejętnie
łączą ciężar z dobrymi melodiami i długimi dźwiękowymi odjazdami, drudzy mają
liczne grono fanów wśród słuchaczy neo-proga. Pierwszą grupą z zagranicy było
power trio z Norwegii, Motorpsycho, którego ostatnią płytę opisywałem w zeszły mroku. Tu było wszystko – i świetne hardrockowe riffy, i długie psychodeliczne
improwizacje, i przede wszystkim masa energii płynąca ze sceny. Fani dużo
spokojniejszych dźwięków czekali na pewno na koncert Anglika Tima Bownessa
znanego u nas zarówno z twórczości solowej, jak i ze współpracy ze Stevenem
Wilsonem pod szyldem No-Man. W zestawie utworów zaprezentowanych w Inowrocławiu
znalazły się głównie kompozycje solowe, ale i numerów No-Man nie zabrakło.
Wśród muzyków towarzyszących Bownessowi był inny dobry znajomy wspomnianego
Stevena Wilsona, Colin Edwin – basista wciąż doskonale pamiętanego i kochanego w
naszym kraju Porcupine Tree.
niedziela, 30 sierpnia 2015
Bon Jovi - Burning Bridges [2015]
Jon Bon Jovi straszy świat
kolejną płytą zespołu, który w ostatnich latach coraz bardziej zbliża się do
tego, co sugerowałaby jego nazwa – statusu solowej grupy wokalisty. Zanim
jednak groźby te zostaną spełnione, fani otrzymują w prezencie czterdziestominutowy
album Burning Bridges, który ma być w
założeniu właśnie tym, co sugeruje z kolei jego tytuł – paleniem za sobą mostów. Zarówno
tego, który łączył ich z siedzibą wytwórni, dla której nagrywali od 32 lat, jak
i tego, który prowadził do miejscowości Sambora. Burning Bridges to zbiór 10 nagranych na nowo utworów pochodzących
w większości oryginalnie z sesji do poprzednich kilku albumów z dodatkiem paru
faktycznie nowych numerów. A że ostatnie wydawnictwa Bon Jovi są jakie są,
cudów nie można się było spodziewać, choć przemysł muzyczny zna przypadki, gdy
płyta z odrzutami z różnych sesji przebija to, co ostatecznie z tych sesji
początkowo wydano (patrz Def Leppard i album Retro Active). Tu niestety wielkiej niespodzianki nie ma, bo i być
nie mogło.
środa, 26 sierpnia 2015
Stoned Jesus - The Harvest [2015]
Kiedy już człowiek myśli, że zna
całkiem sporo współczesnej muzyki rockowej i spenetrował w całkiem niezłym
stopniu jakiś muzyczny obszar, trafiają się grupy, które z tego czy innego
powodu kompletnie zmieniają ten punkt widzenia. Bo co my, Polacy, wiemy na
przykład o ukraińskim rynku muzycznym? Ile przeciętny mieszkaniec naszego kraju
zna zagranicznych grup rockowych, które nie wywodzą się z Wielkiej Brytanii,
Stanów Zjednoczonych, Kanady, Australii, Skandynawii i Niemiec? Z wiedzą na
temat rockowego rynku w Afryce, Ameryce Południowej czy Azji byłoby pewnie
jeszcze słabiej, ale pozostańmy jednak na razie na naszym kontynencie. Tuż za
naszą wschodnią granicą funkcjonuje grupa Stoned Jesus, która trzy lata temu
przebojem wdarła się do świadomości co bardziej otwartych i poszukujących
słuchaczy ciężkiej muzyki ze swoim kapitalnym, szesnastominutowym dziełem I’m the Mountain wydanym na świetnie
przyjętym albumie Seven Thunders Roar.
Trochę się tym załatwili, bo teraz co koncert muszą wysłuchiwać wkurzającego
darcia mordy intensywnych okrzyków nawołujących ich do zagrania tego
numeru, ale z drugiej strony – która rockowa kapela nie chciałaby mieć w
repertuarze choć jednej kompozycji o takim statusie wśród fanów? Dobra
wiadomość jest taka, że idąc na koncert Stoned Jesus, usłyszysz też sporo
innych świetnych kawałków, co sprawdziłem osobiście kilka tygodni temu podczas
Red Smoke Festival w Pleszewie. Ukraińcy wyszli na scenę, przyłoili aż miło, a
w trakcie koncertu zagrali także mniej więcej połowę materiału ze swojej
tegorocznej, bardzo udanej płyty The
Harvest.
wtorek, 25 sierpnia 2015
Motӧrhead - Bad Magic [2015]
Na półki sklepowe trafia właśnie
22. album Motӧrhead – Bad Magic.
Jedni będą się w związku z tym rozpływać w zachwytach, bo i jaki procent grup
muzycznych osiąga tak zacny wynik? Inni – na potrzeby tego tekstu nazwijmy ich
złośliwcami – rzucą, że po jaką cholerę, skoro brzmi jak 21 poprzednich. Rację
zapewne będą mieć częściowo i ci, i ci. W zasadzie nie ma na co narzekać –
obecny skład grupy jest najbardziej stabilny w całej jej historii, nie jest
więc zaskoczeniem, że panowie regularnie nagrywają nowe rzeczy. Nie przeszkadza
im w tym ani kryzys w branży, ani kiepskie zdrowie lidera. Lemmy’ego w
ostatnich latach coraz częściej dogania jego prawdziwy wiek i efekty niezbyt
zdrowego trybu życia, więc samo to, że Bad
Magic ukazuje się w sklepach, część fanów z pewnością uzna za pewnego
rodzaju cud, a przynajmniej sporą niespodziankę. Sama zawartość krążka
niespodzianką już w żadnym razie nie jest.
sobota, 22 sierpnia 2015
Riverside - Love, Fear and the Time Machine [2015]
Szósty album, sześć słów w
tytule, sześćdziesiąt minut – raj dla miłośników symboliki rzeczywistej i
urojonej. Tak wygląda nowa płyta Riverside liczbowo. Pewnie znajdą się tacy, którym to trzymanie się pewnej symboliki będzie przeszkadzało, ale to raczej niewinna zabawa muzyków – swoją drogą ciekawe, ile jeszcze uda się ten schemat ciągnąć. Prawdziwy alarm
podniesiono po deklaracji Mariusza Dudy, że Riverside nie gra już hardrockowo. „Łoranyboskie,
co to będzie?!” – wołali jedni. „Aaaaalle jak to?” – pytali drudzy. „Come to
Chile” – prosili tradycyjnie inni. A tak poważnie – spokojnie, Riverside nie
zaczęli nagle uprawiać muzyki łatwej i przyjemnej, nie zastąpili gitary
syntezatorami i nie przekreślili drastycznie wszystkiego, co tworzyli do tej pory. Są
pewne zmiany, bo i być miały. Od kilku miesięcy słyszeliśmy o nieco głębszym
ukłonie w stronę lat 80., ale tak jak w przypadku S.O.N.G.S. nie każdy numer nawiązywał do klasyki hard rocka, tak na
LFatTM (strasznie głupi akronim) nie
wszystko od razu musi kojarzyć się z new wave.
środa, 19 sierpnia 2015
Joe Satriani - Shockwave Supernova [2015]
Patrząc na dorobek artystyczny
Joego Satrianiego, trudno uwierzyć, że chłop nie ma jeszcze 60 lat. 15 albumów
solowych, wspólne koncerty z innymi wielkimi gitarzystami rockowymi pod szyldem
G3, płyty z Chickenfoot, epizod w Deep Purple, mnóstwo uczniów w CV, którzy
stali się gitarzystami światowej sławy, 15 nominacji do Grammy, ponad 10
milionów sprzedanych płyt (najwięcej spośród rockowych gitarzystów wydających
instrumentalne płyty). Nie da się słuchać rocka i nie wiedzieć, kim jest Joe
Satriani. Z drugiej strony – jeśli weźmiemy pod uwagę brzmienie jego gitary,
dynamikę jego muzyki, zacięcie i regularność, z jakimi tworzy kolejne płyty,
oraz bijącą od niego młodzieńczą energię, to trudno uwierzyć, że chłop ma
prawie 60 lat. Ot, taki paradoks, bo i postać nietuzinkowa. Do sklepów trafił
właśnie piętnasty solowy krążek Satrianiego – Shockwave Supernova. Płyta jest nowa,
ale czy jest też super?
niedziela, 16 sierpnia 2015
Vintage Trouble - 1 Hopeful Rd. [2015]
Do tego, że w ostatnich latach
masowo pojawiają się kapele nawiązujące swoim brzmieniem do muzyki hardrockowej
i progresywnej przełomu lat 60. i 70., już się przyzwyczailiśmy. Nikogo nie
dziwią organowo-gitarowe pojedynki w kompozycjach dwudziestolatków ani to, że
ich płyty są często nagrywane analogowo, tak jakby czas w studiach nagraniowych
zatrzymał się 40 lat temu. Dużo trudniej obecnie natknąć się na zespół, który z
równym zapałem oddawałby klimat muzyki nieco wcześniejszej – wchodzącej w
rockowe okolice, ale osadzonej mocniej w klimatach R n’ B. I mowa tu o R n’ B z
czasów, kiedy skrót ten oznaczał znakomitych wokalistów nagrywających
porywające kompozycje łączące rockandrollową werwę z feelingiem czarnej muzyki, a nie wypindrzone, plastikowe lale jęczące
przed mikrofonami do podkładu z komputera. Jeszcze trudniej trafić na
wykonawcę, który robiłby to dobrze i przy tym miał realną szansę na prawdziwe
zaistnienie w branży muzycznej. Na szczęście od czasu do czasu na świecie
pojawia się taki zespół jak Vintage Trouble. Grupa stworzona przez muzyków już
niemłodych, doświadczonych, ale pełnych świeżych pomysłów. Na jej czele
nietuzinkowy frontman – Ty Taylor – którego jeden z moich znajomych opisał jako
mieszankę Jamesa Browna i Jima Morrisona. Potraficie to sobie wyobrazić?
piątek, 14 sierpnia 2015
Ghost - Meliora [2015]
Teatralne przedstawienie ze
Szwecji pod tytułem Ghost wchodzi w swój trzeci sezon na światowych deskach. W
rolach głównych – podobnie jak przy okazji poprzednich spektakli – pięć
Bezimiennych Zjaw. Gwiazdą przedstawienia jest tym razem Papa Emeritus III – młodszy
o trzy miesiące brat Papy II (genialne!). Oczywiście tożsamość Papy jest od
dawna znana każdemu, kto poznać ją zapragnął, nazwiska instrumentalistów też
nie są najpilniej strzeżoną tajemnicą XXI wieku, ale dla zachowania radochy z
całej otoczki towarzyszącej grupie, nie mam zamiaru się nad tym rozwodzić.
Lepiej skupić się na dźwiękach zawartych na trzeciej płycie zespołu – Meliora – bo i jest się na czym skupiać.
Grupa, która na początku była osobliwym zjawiskiem i ciekawostką traktowaną z
mocnym przymrużeniem oka, udowodniła, że poza całą tą nieco kreskówkową otoczką,
gra po prosto świetnego, pełnego klimatu hard rocka z pewnymi metalowymi
naleciałościami.
wtorek, 11 sierpnia 2015
Agusa - Två [2015]
Szwedzka grupa Agusa szturmem
zdobyła serca fanów muzyki progresywnej kapitalnym zeszłorocznym debiutem – Högtid. Choć ten album nie był
pozbawiony muzycznych hołdów dla mistrzów wymagającego grania sprzed
kilkudziesięciu lat, Szwedom udało się stworzyć płytę, która zdecydowanie
wyróżniała się w tamtym i tak przecież bardzo mocnym wydawniczo roku. Ledwie
rok później otrzymujemy płytę numer dwa, zatytułowaną po prostu Två i choć już na debiucie trudno było
mówić o dźwiękach przystępnych i łatwych w odbiorze dla każdego, tym razem
grupa poszła krok dalej, gdyż na Två
składają się zaledwie… dwie kompozycje. Strona A wydania winylowego składa się
w całości z dwudziestominutowego utworu Gånglåt
från Vintergatan, zaś strona B to osiemnastominutowa kompozycja Kung Bores Dans. Przerażonym długością
utworów już dziękuję (mięczaki…), pozostałych zapraszam do dalszej lektury.
niedziela, 9 sierpnia 2015
Orchid - Sign of the Witch EP [2015]
Członkowie amerykańskiej grupy
Orchid nie pretendują raczej do miana najbardziej zapracowanych ludzi w
przemyśle muzycznym. Grupa powstała pod koniec 2006 roku, lecz do tej pory
wydała zaledwie dwie duże płyty, choć trzeba zaznaczyć, że oprócz nich ukazały
się także trzy EPki, które tylko częściowo pokrywają się materiałem z albumami.
To jednak wciąż wynik, który nie robi wielkiego wrażenia, biorąc pod uwagę staż
zespołu. Takie podejście może być niezłym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę obecną
sytuację na rynku płytowym, ale równie dobrze może spowolnić rozwój grupy i
przede wszystkim utrudnić dotarcie do większej rzeszy fanów. Nie ukrywajmy –
spora część słuchaczy EPki zwyczajnie ignoruje i czeka na pełnowymiarowe
wydawnictwa. A byłoby szkoda, bo poprzednie płyty – duże i małe – oraz wspólne
koncerty z Blues Pills i Scorpion Child pokazały, że w Orchid jest spory
potencjał. Również najnowsze wydawnictwo Orchid – Sign of the Witch – to czteroutworowa EPka, czwarta w dyskografii
grupy, która może, choć wcale nie musi być zwiastunem czegoś obszerniejszego.
poniedziałek, 3 sierpnia 2015
Kasia Kowalska - Przystanek Woodstock 2014 [2015]
Rok po występie Kasi Kowalskiej w
namiocie Akademii Sztuk Przepięknych na Przystanku Woodstock w dokładnie tym
samym miejscu miała miejsce premiera płyty koncertowej zarejestrowanej podczas
wspomnianego koncertu. Do kolekcji albumów wypuszczanych przez Jurka Owsiaka
dochodzi wydawnictwo CD/DVD, dzięki któremu wszyscy obecni tamtego dnia pod
sceną (w tym i sam piszący te słowa) mogą wrócić do wydarzeń sprzed roku. Kasia
Kowalska sięgnęła po nagrania z różnych okresów swojej muzycznej działalności,
ale grała przede wszystkim materiał ze swojej pierwszej płyty, Gemini, która powstała 20 lat wcześniej.
A że jest to jedna z najwybitniejszych płyt polskiego rocka, również i ten
wyjątkowy koncert miał wszelkie prawo być kapitalny. I wiecie co? Taki właśnie
był – od samego początku po ostatnie sekundy.
piątek, 24 lipca 2015
Bison Machine - Hoarfrost [2015]
Amerykańska kapela Bison Machine
musiała zwrócić moją uwagę swoją nazwą, więc kiedy okazało się, że za rogatym
jegomościem z okładki nie kryją się żadne wrzask-metale, a mieszanka stonera,
doom rocka i klasycznego hard rocka, postanowiłem z kilkumiesięcznym
opóźnieniem dać kwartetowi ze stanu Michigan szansę. Płyta dość krótka, bo
zaledwie trzydziestosześciominutowa, tylko 6 kompozycji, za to całkiem sporo
ciężaru, bagnistego klimatu i gitarowego walca (bynajmniej nie angielskiego…).
A jednak chyba nieco tajemnicza okładka oraz równie zagadkowa nazwa zostaną
moimi ulubionymi elementami działalności Bison Machine, bo muzyka jest solidna,
ale jednak daleko mi do dźwięgazmu.
czwartek, 16 lipca 2015
Scott Weiland & The Wildabouts - Blaster [2015]
Kiepskie to lata dla Scotta
Weilanda. Kłopoty osobiste, powracające problemy z narkotykami, przykre
rozstanie z Velvet Revolver, wreszcie wyrzucenie z kapeli Stone Temple Pilots,
która zeszła się po kilku latach przerwy. Scott Weiland nieprzerwanie zajmuje
wysokie miejsce w niezbyt chwalebnych rankingach artystów, którzy mają
największe szansę zaćpać się zanim dożyją wieku emerytalnego. Ale nie poddaje
się całkiem – nagrywa. Najnowsze efekty jego pracy ukazały się w tym roku na
solowej płycie Blaster, sygnowanej
nazwą Scott Weilands & The Wildabouts. Tytułowy i okładkowy sprzęt grający
kojarzy się ze sporym natężeniem dźwięku i faktycznie – na nowej płycie
Weilanda jest głośno.
środa, 15 lipca 2015
Grusom - Grusom [2015]
Spoglądam na nazwę – Grusom.
Patrzę na opis ich debiutanckiej płyty: dark & groomy heavy rock. Głos,
sekcja rytmiczna, dwie gitary i organy. Pochodzenie – północ, a konkretnie
Dania. I na deser – album wydaje Kozmik Artifactz, więc wraz z kompaktem na
rynku ukazuje się winyl w wersji czarnej oraz w dwóch limitowanych wersjach
kolorowych. Do tego ponura, ale intrygująca okładka. W teorii brzmi to
fantastycznie i gdyby się okazało, że panowie wszystko spieprzyli kiepską lub
nawet zaledwie przyzwoitą muzyką, czułbym się bezczelnie oszukany. Spokojnie –
nie spieprzyli. Płyta Grusom to absolutnie jeden z moich ulubionych krążków
wydanych jak do tej pory w 2015. A raczej stanie się nim oficjalnie 30 lipca,
gdy wejdzie do sprzedaży.
poniedziałek, 6 lipca 2015
Hair of the Dog - The Siren's Song [2015]
Na maila przychodzi informacja o
płycie przedpremierowo dostępnej dla prasy i prośba o skrobnięcie o niej kilku
słów. Zespołu nie znam, z krótkiej notki wyczytuję, że to drugie wydawnictwo w
dorobku grupy. Tak jak w przypadku wielu innych albumów najpierw zwracam uwagę
na okładkę. Psychodelia połączona z fantastyką, jaskrawe kolory, interesujący
klimat, „oldschoolowy” krój czcionki. Hair of the Dog – rockowe power trio, a
jakże, ze Szkocji. „Będzie albo znakomicie, albo całkowicie karykaturalnie” –
myślę sobie i odpalam pierwszy utwór. 46 minut później włączam całość od nowa…
a później jeszcze raz. Ten sam manewr powtarzam następnego dnia i kilka dni później. Za każdym
razem nie mogę się nadziwić, że zespół, który gra tak znakomitą muzykę i robi
to naprawdę zdumiewająco dobrze, polubiło do tej pory na Facebooku nieco ponad
1300 osób. Ja wiem, może średni to wyznacznik czegokolwiek, ale jednak nie da
się ukryć, że facebookowe „lajki” mówią sporo o popularności danej kapeli. Dlaczego
Hair of the Dog nie są jeszcze zbyt popularni? Nie mam bladego pojęcia, ale
jeśli po tym krążku nie uda im się przynajmniej złapać kilku okazji do
supportowania znanych rockowych kapel lub pojawić się na paru znaczących
festiwalach w Europie, to będzie oznaczało, że albo ja nie znam się na muzyce, albo
z tym światem jest coś nie tak. A na muzyce – jak wiadomo – znam się.