sobota, 14 lutego 2015

Radio Moscow - Magical Dirt [2014]


Każdy, kto – tak jak ja – jest uzależniony od poznawania nowych zespołów i słuchania nowych płyt, wie dobrze, że znane marki i polecenia znajomych to jedno, ale czasem wszystkim rządzi po prostu przypadek. I często bywa, że te przypadkowo poznane kapele zostają z człowiekiem na dłużej. Nie znałem Radio Moscow. Nikt mi ich nie polecił, nie szukałem w Google spisu zespołów z rosyjskimi miastami w nazwie. Ale znam i uwielbiam szwedzko-francusko-amerykańską grupę Blues Pills i grzebiąc któregoś dnia w ich biografii, wyczytałem, że sekcja rytmiczna Blues Pills – basista Zack Anderson i obecnie były już perkusista Cory Berry (podobno przyrodni bracia) – grali kiedyś w zespole Radio Moscow. Sprawdziłem szybko, że grupa ta w 2014 roku wydała płytę. Chwilę potem okazało się, że obaj panowie od jakiegoś czasu z Radio Moscow nie grają, ale było już za późno – trzeba było dotrzeć do albumu. Na początek oczywiście kilka słów o kapeli. Radio Moscow to obecnie trio dowodzone przez wokalistę, gitarzystę (a na niektórych płytach także perkusistę) Parkera Griggsa, który jest jedynym stałym członkiem kapeli od początku jej istnienia, który przypada na rok 2003. Od 2007 roku grupa wydała trzy płyty studyjne i kompilację demówek nagranych przez Griggsa jeszcze przed powstaniem zespołu. Magical Dirt, bo taki tytuł nosi wydana w 2014 roku płyta z uroczym, niekoniecznie jadalnym, mocno psychodelicznym grzybkiem na okładce, to zatem czwarty album studyjny Radio Moscow.

Na początek trzeba zaznaczyć, że panowie są zakochani w latach 70. (i trudno im się dziwić). Grupa nie tylko brzmi jak zespół „z epoki”, ale i tak wygląda. Sądząc po brzmieniu wydawnictwa, postawiłbym całkiem sporą sumę (której, uprzedzam, nie mam) na to, że nagrywają też na sprzęcie „z epoki” i w dodatku na żywo, z ewentualnymi nielicznymi późniejszymi nakładkami. Już dynamiczny początek z trzema pełnymi energii, opartymi na świetnych riffach numerami pokazuje, że będziemy mieli do czynienia z klimatami creamowo-zeppelinowymi z sosem zztopowym i szczyptą stonera. Od razu słychać, że muzycy świetnie czują się w takich brzmieniach. Rozpędzają się i łoją pełnego energii rock n’ rolla aż miło, choć potrafią też złamać utwór i zwolnić, jak w połowie Rancho Tehama Airport. Po trzech dynamicznych numerach robi się spokojniej. Sweet Lil Thing to nawiązanie do brzmienia sprzed niemal stu lat. Tak, tak. To bardzo oszczędny, akustyczny numer, który klimatem zabiera nas do stanu Missisipi i sadza nas na rozpadającej się drewnianej werandzie jakiegoś starszawego bluesmana. Skoro Bonamassie wolno, to czemu nie im? To zresztą nie jedyny numer, w którym ten gitarzysta przychodzi mi do głowy, bo w instrumentalnej, akustycznej części Bridges mamy motyw, który – dałbym sobie uciąć na wszelki wypadek jakąś mniej potrzebną część ciała – słyszałem w wykonaniu Józefa B. Trzecia wycieczka w spokojniejsze, pół-akustyczne brzmienia i klimaty tradycyjnych pieśni bluesowych i folkowych czeka na nas na sam koniec płyty, w utworze Stinging, w którym gitara elektryczna stanowi cudowną, pyszną polewę na akustycznym torcie.

Wspomniane wycieczki w klimaty oszczędniejsze są jednak głównie pojedynczymi przerywnikami od ostrego, hardrockowego łojenia ze stonerowym posmakiem. To podobna muzyczna receptura jak w przypadku nieco młodszej grupy The Vintage Caravan, o której pisałem jakiś czas temu (i napiszę ponownie niedługo, bo młodzież z Islandii wkrótce wyda swoją drugą płytę). Czasami jest bardziej tradycyjnie i kompaktowo (Rancho Tehama Airport czy porywające i nieco zwariowane Got the Time), a czasami z wyskokami w stronę klimatów rocka psychodelicznego, jak w Gypsy Fast Woman, w którym zresztą przez dobrych parę minut panowie próbują ściemniać, że nazywają się Black Sabbath, czy w Before it Burns, które fantastycznie łączy sekcję rytmiczną rodem z najlepszych numerów dawnej grupy Carlosa Santany z porywającą partią gitary tworzącą niesamowity, bliskowschodni klimat. Before it Burns to numer, który z pewnością zrobiłby furorę na Festiwalu Woodstock w 1969 roku.

Przyznaję, że mimo wszystko mam dość ambiwalentne odczucia odnośnie do tego krążka. Z jednej strony wszystko to już gdzieś było, więc oryginalności w tym niewiele, a i sam zespół na swoich poprzednich płytach już te klimaty eksplorował wszerz i wzdłuż. Ale z drugiej strony – płyta brzmi wyśmienicie i słucha się jej naprawdę fantastycznie. Chyba już jakiś czas temu przestało mi przeszkadzać czerpanie całymi garściami z muzyki poprzednich dekad. Radio Moscow nigdy nie będzie tak znane jak Led Zeppelin, Cream czy Hendrix, ale ja bardzo chętnie przejdę się na ich koncert – teraz, za pięć czy nawet za dwadzieścia lat. Takiej muzyki po prostu chce się słuchać, nawet jeśli słysząc ją po raz pierwszy, tak naprawdę znamy ją już doskonale.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

2 komentarze:

  1. Najnowsza jest tylko dobra, prawdziwy ogień to dwie pierwsze płyty tych panów i ewentualnie tak zwana "zerowa" wydana jako "3and3 quarters". Z kolei wcześniejsza, czyli trzecia ma według mnie spartaczone brzmienie. Niemniej jednak jest to bardzo ciekawa grupa, choć wydaje mi się, że Blues Pills obecnie jest teraz dużo ciekawszą grupą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no przede wszystkim Blues Pills pierwszą płytą już zdobyli pozycję, której Radio Moscow chyba nigdy nie miało. mają kontrakt z dużą wytwornią, o płycie było głośno, jeżdżą po dużych festiwalach i są w tej chwili jednym z najbardziej znanych młodych zespołów rockowych. o radio moscow jednak chyba słyszało dużo mniej osób. patrze na wet swoich znajomych. fanów Radio Moscow na fb wśród moich znajomych - 1. Blues Pills - 24.

      Usuń