Kolejne z późnych odkryć w
temacie płyt wydanych w 2014 roku przyszło z całkiem bliska, bo z niemieckiego
Hamburga. I to jedno z tych odkryć, które zapowiadało się dobrze już po
obejrzeniu bardzo klimatycznej okładki. Czasami widzisz projekt zdobiący album
i mniej więcej masz już w głowie dźwięki, których możesz spodziewać się po
włączeniu płyty. Oczywiście bywa tak, że okładka jest zwodnicza, ale jednak w
większości przypadków pomyłek nie ma. Tak było i tym razem. Spodziewałem się
dość stonowanego, ponurego brzmienia i sporej dawki hipnotycznych klimatów
przyprawionych melancholią i mrokiem – przynajmniej częściowo to właśnie
otrzymałem. Przedstawiam debiut niemieckiej grupy Eden Circus – płytę Marula.
Jedną z większych zalet tego
krążka jest to, że mimo wspomnianego posępnego, ciężkiego klimatu, całości
naprawdę słucha się bardzo dobrze i bez wrażenia, że z każdym kolejnym numerem
dźwięki coraz bardziej męczą swoim ciężarem. Owszem, na krążku panuje muzyczny
chłód, raczej nie znajdziemy tu oznak przebojowości czy jakichkolwiek śladów
tradycyjnej struktury zwrotkowo-refrenowej, ale o dziwo ta nieprzystępność nie
wpływa na komfort odsłuchu. Przyznaję, nie jest to pewnie najbardziej odkrywcze
granie na świecie. Początek krążka skojarzył mi się z mieszanką chłodu i
melancholii Sigur Rós i melodyki ostatnich dokonań Anathemy. Czasem zaplącze
się fragment w stylu starego Opeth („wrzeszczane” wokale nawet pasują w paru
miejscach, co zresztą jeszcze bardziej kojarzy się ze szwedzkim zespołem), jak
w Comfort, chwilami – głównie w
momentach spokojniejszych – trochę tu wspomnianej Anathemy (fragmenty Devoid of Purpose), natkniemy się na
ślady Toola czy nawet Alice in Chains (Arc
to w zasadzie połączenie mrocznego klimatu tych pierwszych z wokalami lekko
nawiązującymi do tych drugich), a i trochę dźwięków w stylu Linkin’ Park też
trafimy tu i tam (parę fragmentów A
Desert in Between czy „refren” 101).
To osobliwa mieszanka, ale sprawdza się całkiem dobrze. Dzięki temu po dość
intensywnych utworach z początku płyty, mamy czas na złapanie oddechu przy
wspomnianym już Arc czy ponownie
bardziej stonowanym, „płynącym” Summon a
Ghost. W tym drugim są mocniejsze fragmenty, głośniejsze i bardziej
treściwe gitary oraz bardziej intensywne wokale, a nawet wrzaski, ale dzięki
wyciszeniom następującym co jakiś czas, całość „wchodzi” o wiele łatwiej i nie powoduje
znużenia natężeniem dźwięku. Muzycy oferują coś zarówno zwolennikom
mocniejszego uderzenia, jak i tym, którzy najwyżej cenią sobie klimat. Do mnie
w tym wypadku chyba najbardziej przemawiają numery oparte na klimacie i
wyciszeniach, takie jak Arc czy A Shore of Uncertainty. Znakomicie
słucha się zamykającego płytę Playing You,
który z wyjątkiem krótkiego przyłożenia gdzieś w szóstej minucie, płynie
niepozornie, wkręca coraz mocniej stałym rytmem i powtarzającymi się motywami, i
przypomina coś, co mógłby nagrać zespół Riverside, gdyby zmniejszyć zawartość
chwytliwych partii gitary w muzyce polskiej grupy o jakieś 75%. Naprawdę będę
musiał zrewidować swoją opinię na temat niemieckiej muzyki rockowej i
metalowej, bo w 2014 roku wyszło za naszą zachodnią granicą kilka albumów,
które obalają moją teorię, jakoby Niemcy grali bez finezji i „kwadratowo”.
Kwintet z Hamburga ma „czuja” do tworzenia bardzo ciekawego, nieco tajemniczego
klimatu. Nie łupie od szablonu, to wszystko jest robione z głową, no i naprawdę
świetnie brzmi. Produkcja to też jedna z zalet tej płyty. Z jednej strony udało
się zachować ten nieco duszny, ponury klimat, z drugiej – gdy robi się trochę
mocniej, to w temacie gitary jest bardzo gęsto i soczyście. Bębny chodzą
pięknie, brzmią naturalnie, a mocniejsze uderzenia czuć każdym organem
wewnętrznym. Wokalnie też jest niezwykle wszechstronnie. Czasami mamy zaśpiewy
niemal żywcem wyjęte z jakichś radiowych nu-metalowych hitów sprzed kilkunastu
lat, innym razem rasowy metalowy wrzask, ale przez większość czasu wokale są
całkiem „tradycyjnie” i świetnie wpasowują się w nastrój całości.
Przed powstaniem debiutanckiej
płyty grupa przez kilka lat szlifowała materiał. To słychać. Marula to album z twórczością
przemyślaną – zupełnie nie czuć, że to ich debiut płytowy. Grają muzykę w sumie
niezbyt łatwą, która mimo wszystko dość swobodnie „wchodzi”. To chyba ich
największa siła. Z jednej strony nie idą na łatwiznę i nie brną w oczywistości,
a jednocześnie ta dziwna mieszanka ciężaru, tajemniczości i melancholii
sprawdza się. Przy ich nazwie w Internecie można znaleźć dopiski: „post rock”,
„post metal”, „prog metal”, „alternative rock”. Zupełnie nie wiem, jak po swojemu
określić to, co prezentuje nam Eden Circus. Przedrostki „post” i „alternative”
przed nazwą gatunku zawsze były dla mnie tajemnicą i do dzisiaj nie wiem, o co
tak naprawdę w nich chodzi. Zaufam wszechwiedzącemu Internetowi, że faktycznie
jest to jakaś mieszanka wyżej wymienionych „szufladek”. Jakby tego nie nazwać,
warto zwrócić na nich uwagę. Wielu dużych i tych jeszcze większych w muzyce
rockowej i metalowej wydaje wciąż swoje albumy, które z miejsca trafiają do
milionów słuchaczy za sprawą magii nazwy i często niestety tylko ta magia nazwy
zostaje. Tymczasem zespoły zupełnie nieznane wydają powalające płyty, których
niemal nikt nigdy nie usłyszy. Sprawiedliwe to jak sędziowanie na ostatnich
mistrzostwach świata w piłce ręcznej, ale mimo wszystko daje to nadzieję, że
wbrew temu, o czym bredzą uzależnieni od wszelkich „złotych przebojów” i innych
mediów (także takich z gwiazdami w nazwie), wciąż ukazuje się mnóstwo dobrej
muzyki, której warto szukać i którą warto się dzielić.
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz