Rozsiądź się wygodnie w fotelu,
włącz przycisk „play” (uwaga, jeśli nie masz pilota, należy
najpierw wcisnąć „play”, bo inaczej rozsiadanie się jest zupełnie bez sensu) i
delektuj się. Masz na to niemal godzinę. Kolejne 55 minut upłynie ci pod
znakiem fantastycznych doznań słuchowych i pięknego brzmienia gitary. Płyty
solowe znanych gitarzystów niosą ze sobą pewne ryzyko, zwłaszcza jeśli są to
albumy instrumentalne. Często niby wszystko jest ładne i przyjemne, ale brakuje
emocji, a w zamian dostajemy jedną wielką popisówkę. Nie w tym przypadku! Steve
Rothery, gitarzysta Marillion, w końcu wydał swoją pierwszą prawdziwą studyjną
płytę solową i chyba należy uznać, że zwlekanie z tym krokiem mogło być niezłym
pomysłem. Wydał, kiedy uznał, że ma coś, co warto przedstawić światu. Miał
rację. Uwagę zwraca już okładka. Właściwie to wygląda jakoś tak… znajomo. Jak
typowe polskie blokowisko straszące wielką płytą, starymi huśtawkami na
obskurnych placach zabaw i koszmarnymi betonowymi sklepami z „typową panią
Grażynką”, która niezmiennie w tym samym plastikowym czepku na głowie sprzedaje
od 40 lat wędlinę i „chlebuś”. Tylko ludzi na ulicach jakby brak. To Prypeć –
miasto-widmo, ewakuowane w całości po awarii elektrowni w Czarnobylu i od
tamtej pory całkowicie opuszczone. Prawdziwe miasto duchów. To smutny, wręcz przerażający widok. W
pewnym sensie ten smutek i melancholia obecne są także w muzyce zawartej na The Ghosts of Pripyat.
Na album składa się siedem
instrumentalnych numerów, w których oczywiście dominuje brzmienie gitary, ale
na pewno nie jest to płyta „popisowa”. O tym, że Rothery potrafi wyczarować
nieziemsko piękne melodie za pomocą swojego instrumentu, wie chyba każdy fan
rocka z jakimkolwiek słuchem muzycznym i odrobiną gustu. Marillion można lubić
lub nie (aczkolwiek lepiej lubić…), ale geniuszu Rothery’emu odmówić się nie
da. Gdyby nie on, pewnie nie byłoby Riverside, nie byłoby Collage, nie byłoby w
końcu zapewne Porcupine Tree, którego lider – Steven Wilson – pojawia się w
kompozycji Old Man of the Sea i gra
absolutnie cudowną partię gitary. Zresztą cały numer zachwyca bardzo
oszczędnym klimatem, znakomicie rosnącą intensywnością brzmienia oraz świetnymi
wstawkami basu Yatima Halimiego i klasycznym progrockowym współbrzmieniem
gitary i klawiszy. Niemal 12 minut absolutnie fantastycznych doznań słuchowych.
To numer, który pokocha każdy fan niezwykle popularnej w Polsce w
środowisku fanów muzyki progresywnej grupy Airbag, bo nie da się ukryć,
że gitarzysta norweskiej formacji Bjørn Riis – o którego solowej płycie także niedawno pisałem – prezentuje podobny styl gry i porusza się po zbliżonych rejonach na mapie muzycznych emocji. Pisałem o tych, których nie byłoby, gdyby nie Rothery. Rothery’ego pewnie nie
byłoby, gdyby nie Steve Hackett – legendarny gitarzysta klasycznego składu
Genesis. I on także pojawia się na The
Ghosts of Pripyat, ozdabiając brzmieniem swojej gitary wspomniane już Old Man of the Sea, ale także
otwierający krążek numer Morpheus –
błyskawicznie upływające osiem minut wypełnione wspaniałymi „dźwięzażami” (w
tym miejscu ujawniają się moje słowotwórcze zapędy). O takim utworze marzyłem
przy okazji wydania pewnej zeszłorocznej płyty z bezkresną rzeką w tytule… Można
się domyślać, że gościnny udział mistrza Hacketta był dla Rothery’ego źródłem olbrzymiej
radości. Aż chciałoby się, żeby panowie nagrali razem całą płytę, ale nie wiem,
czy ktokolwiek zniósłby tyle gitarowego piękna przez dłuższy czas. Może lepiej
pozostać przy takich pojedynczych smaczkach.
Podobają mi się przyjemne orientalizmy w Kendris, które w
połączeniu z nieco „plemiennym” motywem perkusyjnym i pewną lekkością czy nawet
skocznością tego numeru, tworzą bardzo ciepły, niemal radosny klimat, co jest
miłym urozmaiceniem na tej dość spokojnej i melancholijnej płycie. White Pass oferuje w pierwszej części
dźwięki lekko knopflerowskie, zahacza o klimaty amerykańskich bezdroży i
niemal można wyobrazić sobie historię opowiadaną tu bez słów. Zaskoczeniem jest
druga część tego utworu, która przynosi powtarzający się motyw gitarowy i
trochę mocniejsze brzmienie. To jedna z tych kompozycji, które hipnotyzują
powracającymi motywami i wciągają coraz intensywniejszymi dźwiękami. Wspomniana
druga część to także jeden z niewielu momentów, kiedy robi się nieco głośniej i
mocniej, choć warto zauważyć, że w większości kompozycji przez dłuższą lub
krótszą chwilę muzycy serwują nam zintensyfikowane doznania dźwiękowe. Tak jest
na przykład w Yesterday’s Hero, które
przez większość czasu koi delikatną melodią, ale w drugiej części nabiera
intensywności, łącząc floydowe melodie z motywem gitarowym, który brzmi
niezwykle… „szkocko”. Bardzo ciekawe jest Summer’s
End, które rozpoczyna się niezwykle delikatnie i niemal sielsko, lecz w
drugiej części nabiera rozpędu, a zamiast delikatnych muśnięć strun, słyszymy
ognistą partię „elektryka” i znakomicie uzupełniające gitarę, wycofane nieco w
miksie organy. Aż trochę szkoda, że nie zaproszono ich na moment na pierwszy
plan. Podobnie zresztą jak w zamykającym krążek utworze tytułowym, który aż
prosi się o dalsze rozwinięcie gitarowo-organowe. Ale może myślę zbyt mocno w
kategoriach hardrockowych, a to przecież płyta, która z klasycznym, ognistym hard
rockiem nie ma wiele wspólnego, poza użytym instrumentarium.
Chyba jedyną rzeczą, która nieco
przeszkadza mi na tym krążku, jest pewna przewidywalność. Większość kompozycji
płynie według zbliżonego schematu – niezwykle spokojne, „senne” rozpoczęcie,
mozolne budowanie klimatu i długie rozwinięcie, a następnie coraz większa
intensywność bliżej końca utworu. Ale to chyba jedyny poważniejszy minus tego
albumu. Rothery gra wybornie, sławni goście bardzo przyjemnie zaznaczają swoją
obecność, zaś zespół towarzyszący gitarzyście może nie powala nas technicznymi
fajerwerkami ani zapierającymi dech w piersi partiami solowymi, ale zapewnia
solidne „tło”. Nie przeszkadza też brak wokalu. Łatwiej skupić się na partiach
instrumentalnych, a i miło usłyszeć Rothery’ego w takiej odsłonie. Nie ukrywam,
że mój organizm toleruje wokale Steve’a Hogartha tylko w pewnych dawkach i mimo
tego, że bardzo gościa szanuje i są takie nagrania „obecnego” Marillion, które
bardzo cenię, a w niektórych przypadkach nawet uwielbiam, to jednak na dłuższą
metę nie potrafiłem wgryźć się w „post-rybną” twórczość tej grupy. The Ghosts of Pripyat mój organizm
toleruje za to z łatwością i jeśli mam być szczery, to będę do tej płyty wracał
częściej niż do któregokolwiek z krążków zespołu na M z ostatniego
ćwierćwiecza. To jest świetne wydawnictwo dla tych, którzy Rothery’ego mogliby
słuchać bez końca, ale właśnie niekoniecznie w połączeniu z obecnym wokalistą
jego macierzystego zespołu, co oczywiście zapewne nie przeszkodzi także wiernym
fanom tej grupy zachwycać się tym albumem. W końcu ważniejsze od tego, czego
(lub kogo) na nim nie ma, jest to, co i kto na nim jest. Jest Rothery, jego
cudowna gitara i wyjątkowa zdolność do tworzenia i grania wspaniałych melodii.
A to dużo… bardzo dużo.
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Dzień dobry, czy miałby Pan chwilę aby doradzić mi podobne albumy innych artystów do Ghost of Pripyat St. Rotherego? Ciężko to przebić a nawet trudno zbliżyć :) Dziękuję za podpowiedź. Pozdrawiam Piotr
OdpowiedzUsuńMoże Bjorn Riis? Głównie solo, choć pewnie też z Airbag. To podobny rodzaj melancholijnego grania z dominacją gitary w stylu gilmourowym :)
Usuń