czwartek, 12 lutego 2015

Spiders - Shake Electric [2014]


Zadziorne riffy gitarowe obecne, sprawna rockowa sekcja rytmiczna bezbłędnie napędzająca numery jest, klasyczne rockowe brzmienie w szybkich, pełnych ognia solówkach jest, solidna porcja odniesień do klasyków rocka także na miejscu, chwytliwe melodie, które ruszą z miejsca każdego fana rocka także w wystarczającej ilości, produkcja, która sprawia, że płyta brzmi, jakby była wydana w latach 70. – „tak, tak, tu jestem” – odhaczone. Nie będzie wielkim zaskoczeniem, jeśli napiszę, że zespół pochodzi ze Szwecji? Spiders zainteresowali mnie swoim udanym debiutem sprzed nieco ponad dwóch lat – Flash Point. Było szybko, dynamicznie, zadziornie. I tu w zasadzie niewiele się zmieniło, bo choć mam wrażenie, że kwartet brzmi nieco dojrzalej, to formuła nie zmieniła się w porównaniu z pierwszą płytą. Na Shake Electric też znajdziemy przede wszystkim szybkie, dynamiczne, przepełnione riffami rockandrollowe kompozycje.

Widziałem Spiders na koncercie w Warszawie. Na sali było może ze 40 osób, a grupa grała jako support przed Blood Ceremony. Przyznam, że przyjechałem wtedy specjalnie na support, bo gwiazdy wieczoru nawet za bardzo nie znałem. Nie wiem, ile osób z tej niezbyt licznej widowni było zaznajomionych z muzyką Spiders przed tamtym dniem, ale mam wrażenie, że pod małą sceną w Progresji nie było nikogo, kto by nie bawił się znakomicie podczas krótkiego występu Spiders. Grupa potrafi genialnie rozruszać widownię swoją dynamiczną muzyką, w czym niemały udział pełnej uroku, drobnej blondynki dzierżącej mikrofon w dłoni – Ann-Sofie Hoyles. Co jednak równie ważne, kapela świetnie radzi sobie także w studio. Shake Electric wręcz powala energią, ale jednocześnie brzmi bardzo klasycznie. To nie jest hard rock w stylu ostatnich kilkunastu lat, w którym wszystko brzmi jak na sterydach. Shake Electric to klasyczne brzmienie połowy lat 70. 33 minuty to może niezbyt dużo, ale wydaje się, że wystarczająco, by rozruszać słuchacza, ale nie zmęczyć. To 10 w większości szybkich numerów z mocno podkreślonym rytmem. Porównania? Powiedzmy, że na pewno coś dla siebie znajdą tu fani Kiss, UFO, wczesnego Bowie’ego i T. Rex, ale też Heart czy Joan Jett w różnych wcieleniach. Najbardziej wyróżnia się kompozycja Hard Times, bo to jedyny numer na albumie, w którym zespół porzuca dynamikę i szybsze tempo na rzecz bluesowego klimatu i oszczędniejszej, mniej drapieżnej aranżacji. Zamykające płytę War of the World to jedna z dwóch najdłuższych kompozycji na płycie, choć ledwo przekracza cztery minuty. Ale jest tu mimo wszystko trochę czasu na muzyczne odjazdy i odrobinę instrumentalnego szaleństwa. Ale pozostałe osiem kompozycji to czysty rockandrollowy ogień w wersji kompaktowej.

photo: Jakub "Bizon" Michalski
Choć w otwierających płytę numerach Mad Dog i Shake Electric słychać, że na płycie będzie mocno i głośno, to jednocześnie rzuca się też w uszy niesamowita melodyjność tego materiału. W zasadzie niemal każdy z numerów na Shake Electric mógłby być singlem i z powodzeniem buszować po falach radiowych, gdybyśmy tylko żyli w lepszej rzeczywistości, w której duże stacje chcą grać dobrego rocka, w dodatku także w wykonaniu mniej znanych zespołów, a nie wiecznie tych samych panów w wieku emerytalnym. Zwłaszcza numer tytułowy powala znakomitym riffem i niesamowitą chwytliwością, nic dziwnego zatem, że promował album. Nie wierzę, że znajdzie się jakikolwiek fan dynamicznego, melodyjnego hard rocka, który usiedzi spokojnie przy tym kawałku i po skończonym odsłuchu nie będzie chciał do tego numeru wracać. I takie odczucia towarzyszą mi w zasadzie przez całą płytę, choć w tej dość stałej formule znajdziemy czasem oprócz tradycyjnie przyjemnego rockowego czadu także pewne ciekawostki. Control ma niemal punkowe zacięcie i dynamikę dwuminutowych strzałów Motörhead, zaś w Give Up the Fight zaskakują smaczki w postaci chórków. Znakomity pomysł! Sekcja rytmiczna Spiders spisuje się na medal – zwarta, dokładna, wyraźna w miksie. Jest i cowbell! Ann-Sofie być może nie popisuje się tu szczególną wszechstronnością, ale to, co robi, wychodzi jej wyśmienicie. Ma w sobie bezczelność The Runaways wymieszaną z urokiem Elin Larsson z Blues Pills. Gitarzysta John Hoyles w każdym numerze serwuje jakiś z pozoru prosty, ale cholernie chwytliwy riff i ma masę roboty we wszystkich utworach. To stara dobra szkoła gitary. Bez zbędnych komplikacji czy przesadnych popisów, za to ze świetnym brzmieniem i energią, która natychmiast stawia na nogi.

W zalewie fantastycznych płyt wydanych w 2014 roku zupełnie przegapiłem premierę Shake Electric. Byłem przekonany, że krążek ma się ukazać na początku tego roku i dopiero po wizycie na facebookowym profilu zespołu odkryłem, że płyta już od dobrych 3 miesięcy jest na rynku. Ale jestem przekonany, że mimo tej wtopy i tak jestem w lepszej sytuacji od większości fanów rocka. Ja mimo wszystko wiedziałem, że ten krążek ma się ukazać i teraz mogę się nim już bez przeszkód cieszyć, a tymczasem całe masy potencjalnych fanów Spiders nigdy go nie usłyszą, bo zespół nie jest wielką międzynarodową gwiazdą. Ale może pewnego dnia szczęście się do nich uśmiechnie. Blues Pills od nowa przecierają szlak dla młodych rockowych grup z żeńskimi wokalami i bardzo życzę szwedzkim pajączkom, by podążyły za Blues Pills do świadomości szerokiej grupy odbiorców takiej muzyki.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz