Zadziorne riffy gitarowe obecne,
sprawna rockowa sekcja rytmiczna bezbłędnie napędzająca numery jest, klasyczne
rockowe brzmienie w szybkich, pełnych ognia solówkach jest, solidna porcja
odniesień do klasyków rocka także na miejscu, chwytliwe melodie, które ruszą z
miejsca każdego fana rocka także w wystarczającej ilości, produkcja, która
sprawia, że płyta brzmi, jakby była wydana w latach 70. – „tak, tak, tu jestem”
– odhaczone. Nie będzie wielkim zaskoczeniem, jeśli napiszę, że zespół pochodzi
ze Szwecji? Spiders zainteresowali mnie swoim udanym debiutem sprzed nieco
ponad dwóch lat – Flash Point. Było
szybko, dynamicznie, zadziornie. I tu w zasadzie niewiele się zmieniło, bo choć
mam wrażenie, że kwartet brzmi nieco dojrzalej, to formuła nie zmieniła się w
porównaniu z pierwszą płytą. Na Shake
Electric też znajdziemy przede wszystkim szybkie, dynamiczne, przepełnione
riffami rockandrollowe kompozycje.
Widziałem Spiders na koncercie w
Warszawie. Na sali było może ze 40 osób, a grupa grała jako support przed Blood
Ceremony. Przyznam, że przyjechałem wtedy specjalnie na support, bo gwiazdy
wieczoru nawet za bardzo nie znałem. Nie wiem, ile osób z tej niezbyt licznej
widowni było zaznajomionych z muzyką Spiders przed tamtym dniem, ale mam
wrażenie, że pod małą sceną w Progresji nie było nikogo, kto by nie bawił się
znakomicie podczas krótkiego występu Spiders. Grupa potrafi genialnie rozruszać
widownię swoją dynamiczną muzyką, w czym niemały udział pełnej uroku, drobnej
blondynki dzierżącej mikrofon w dłoni – Ann-Sofie Hoyles. Co jednak równie
ważne, kapela świetnie radzi sobie także w studio. Shake Electric wręcz powala energią, ale jednocześnie brzmi bardzo
klasycznie. To nie jest hard rock w stylu ostatnich kilkunastu lat, w którym
wszystko brzmi jak na sterydach. Shake
Electric to klasyczne brzmienie połowy lat 70. 33 minuty to może niezbyt
dużo, ale wydaje się, że wystarczająco, by rozruszać słuchacza, ale nie
zmęczyć. To 10 w większości szybkich numerów z mocno podkreślonym rytmem.
Porównania? Powiedzmy, że na pewno coś dla siebie znajdą tu fani Kiss, UFO,
wczesnego Bowie’ego i T. Rex, ale też Heart czy Joan Jett w różnych
wcieleniach. Najbardziej wyróżnia się kompozycja Hard Times, bo to jedyny numer na albumie, w którym zespół porzuca
dynamikę i szybsze tempo na rzecz bluesowego klimatu i oszczędniejszej, mniej drapieżnej
aranżacji. Zamykające płytę War of the
World to jedna z dwóch najdłuższych kompozycji na płycie, choć ledwo
przekracza cztery minuty. Ale jest tu mimo wszystko trochę czasu na muzyczne
odjazdy i odrobinę instrumentalnego szaleństwa. Ale pozostałe osiem kompozycji
to czysty rockandrollowy ogień w wersji kompaktowej.
photo: Jakub "Bizon" Michalski |
Choć w otwierających płytę
numerach Mad Dog i Shake Electric słychać, że na płycie
będzie mocno i głośno, to jednocześnie rzuca się też w uszy niesamowita
melodyjność tego materiału. W zasadzie niemal każdy z numerów na Shake Electric mógłby być singlem i z
powodzeniem buszować po falach radiowych, gdybyśmy tylko żyli w lepszej
rzeczywistości, w której duże stacje chcą grać dobrego rocka, w dodatku także w
wykonaniu mniej znanych zespołów, a nie wiecznie tych samych panów w wieku
emerytalnym. Zwłaszcza numer tytułowy powala znakomitym riffem i niesamowitą
chwytliwością, nic dziwnego zatem, że promował album. Nie wierzę, że znajdzie
się jakikolwiek fan dynamicznego, melodyjnego hard rocka, który usiedzi
spokojnie przy tym kawałku i po skończonym odsłuchu nie będzie chciał do tego
numeru wracać. I takie odczucia towarzyszą mi w zasadzie przez całą płytę, choć
w tej dość stałej formule znajdziemy czasem oprócz tradycyjnie przyjemnego
rockowego czadu także pewne ciekawostki. Control
ma niemal punkowe zacięcie i dynamikę dwuminutowych strzałów Motörhead, zaś w Give Up the Fight zaskakują smaczki w
postaci chórków. Znakomity pomysł! Sekcja rytmiczna Spiders spisuje się na medal – zwarta, dokładna, wyraźna w miksie.
Jest i cowbell! Ann-Sofie być może nie popisuje się tu szczególną
wszechstronnością, ale to, co robi, wychodzi jej wyśmienicie. Ma w sobie
bezczelność The Runaways wymieszaną z urokiem Elin Larsson z Blues Pills.
Gitarzysta John Hoyles w każdym numerze serwuje jakiś z pozoru prosty, ale
cholernie chwytliwy riff i ma masę roboty we wszystkich utworach. To stara
dobra szkoła gitary. Bez zbędnych komplikacji czy przesadnych popisów, za to ze
świetnym brzmieniem i energią, która natychmiast stawia na nogi.
W zalewie fantastycznych płyt
wydanych w 2014 roku zupełnie przegapiłem premierę Shake Electric. Byłem przekonany, że krążek ma się ukazać na
początku tego roku i dopiero po wizycie na facebookowym profilu zespołu odkryłem,
że płyta już od dobrych 3 miesięcy jest na rynku. Ale jestem przekonany, że
mimo tej wtopy i tak jestem w lepszej sytuacji od większości fanów rocka. Ja
mimo wszystko wiedziałem, że ten krążek ma się ukazać i teraz mogę się nim już
bez przeszkód cieszyć, a tymczasem całe masy potencjalnych fanów Spiders nigdy
go nie usłyszą, bo zespół nie jest wielką międzynarodową gwiazdą. Ale może
pewnego dnia szczęście się do nich uśmiechnie. Blues Pills od nowa przecierają
szlak dla młodych rockowych grup z żeńskimi wokalami i bardzo życzę szwedzkim
pajączkom, by podążyły za Blues Pills do świadomości szerokiej grupy odbiorców
takiej muzyki.
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz