I bądź tu mądry. Ci, którym
zdarza się czytać teksty zamieszczane tu przeze mnie, lub zwyczajnie znają moje
poglądy dotyczące różnych aspektów muzyki, wiedzą, że jestem zdecydowanym
zwolennikiem muzycznego uzewnętrzniania się w formie ograniczonej do 40-45
minut. Bądźmy szczerzy – zdecydowana większość z najlepszych płyt w historii
rocka powstała w czasach, gdy właśnie do takiej długości należało dążyć, bo
więcej muzyki zwyczajnie nie mieściło się na płycie winylowej. Płyty trwające
około godziny rzadko potrafią utrzymać przez cały czas moje całkowite
zainteresowanie, a już wypełnienie krążka „pod korek” niemal zawsze gwarantuje,
że w pewnym momencie po prostu znudzę się takim albumem. Tak jest w teorii. A
praktyka? Pod koniec 2014 roku Dave Kerzner, były klawiszowiec Sound of Contact
(grupy dowodzonej przez Simona Collinsa – z tych Collinsów), wydał płytę New World, która trwa 78 minut.
Wyzwanie! A co wy na to, jeśli powiem wam, że to był dopiero początek? Niedługo
później dzięki popularnemu ostatnio crowdfundingowi
(dla opornych językowo – lud robi ściepę na przykład na nagranie i wypuszczenie
płyty, a potem ma z tego jakieś określone wcześniej benefity, typu dodatkowe
gadżety, przedpremierowy dostęp do materiału czy podziękowania we wkładce do
albumu) ukazała się rozszerzona wersja New
World. Teraz to już nie 78 minut rozłożonych na 11 kompozycji, ale aż 142
minuty i 23 numery. Dave nie tylko dołożył sporo kawałków, dla których zabrakło
miejsca na pierwotnym wydaniu, ale także znacznie wydłużył część znanych już
utworów, dzięki czemu mamy teraz do czynienia z kompletnym obrazem tego, co od
samego początku chciał nam przekazać twórca płyty, a na co nie mógł sobie
pozwolić przy pierwszej próbie. Brzmi dość przytłaczająco i pewnie część osób
skutecznie zniechęci do przesłuchania, w końcu to ogromna dawka muzyki. To może
zachęcę was nieco inaczej. Na całej płycie bębni Nick D’Virgilio, znany między
innymi z grupy Spock’s Beard oraz z krążka Calling
All Stations zespołu Genesis, zaś gościnnie tu i tam pojawiają się między
innymi: Colin Edwin (Porcupine Tree), Billy Sherwood (Yes), Simon Phillips
(Toto, Judas Priest, The Who, Mike Oldfield i cała masa innych projektów),
Heather Findlay (Mostly Autumn), siostry Durga i Lorelei McBroom (wokalistki
współpracujące z Pink Floyd) i Keith Emerson (Emerson, Lake & Palmer, The
Nice). Aha, jest jeszcze jeden gość. Steve Hackett, znacie?
Nie ma co ukrywać – to jest płyta
wręcz wymarzona dla fanów Davida Gilmoura. Klimat późnych Floydów wisi w
powietrzu i przyjemnie łaskocze. Co jednak ciekawe, to nie obecność
wspomnianych sióstr McBroom sprawia, że można go łatwo wyczuć. Owszem, chórki w
kilku numerach zdecydowanie muszą się kojarzyć dość jednoznacznie, ale tu
przede wszystkim chodzi o głos samego Kerznera. On po prostu śpiewa bardzo
podobnie do Gilmoura. Ale nazwanie New
World podróbką Pink Floyd byłoby wielkim błędem i niesprawiedliwością wobec
głównego autora tej płyty. Ten krążek jest oczywiście hołdem dla gigantów
szeroko pojętej muzyki progresywnej, bo i sporo tu ze starego Genesis, i trochę
nawet z Electric Light Orchestra, ale New
World to przede wszystkim olbrzymi i bardzo sprawnie przemyślany i wykonany
projekt, który przynajmniej kilka razy absolutnie zachwyca rozwiązaniami
muzycznymi. Przyznam, że nie zawsze słucham tego albumu w całości. Te niemal
dwie i pół godziny to gigantyczna dawka materiału i czasami po prostu nie mam
na nią ochoty. Ale są rozwiązania zastępcze, w końcu kompozycja Stranded, która otwiera (części 1 – 5) i
zamyka (części 6 – 10 ukryte pod głównym tytułem Redemption), trwa w sumie 33 minuty. Niektóre z opisywanych przeze
mnie płyt długogrających nie trwały wcale dłużej. Do tego – mimo tak
nieprzystępnej długości – całość względnie szybko zostaje w głowie i nie ma się
wrażenia, że to wszystko jest przeciągane na siłę. Są i spokojne, klimatyczne
momenty, jest i spore przyspieszenie i olbrzymia dawka dynamiki w części
zamykającej płytę. No i do tego ten najsławniejszy gość – to właśnie w tej
rozbitej na dwie ścieżki kompozycji pojawia się Steve Hackett. Nie słyszymy go
w całym utworze, a zaledwie w kilku jego częściach, ale jak zawsze, gdy tylko
się pojawia, wydaje się, jakby całość osiągała muzyczne wyżyny. Jednak
znakomity klimat tej kompozycji to także olbrzymia zasługa samego kompozytora i
obsługiwanych przez niego instrumentów klawiszowych. Myślę, że dużo bardziej
znani od Kerznera znakomici muzycy z grupy Transatlantic mogliby posłuchać tego
numeru, wyciągnąć pewne wnioski i sporo się nauczyć w temacie tworzenia
niezwykle długich numerów, które nie męczą i nie wpadają w banał.
Dave nie odchodzi do końca od
swojej przeszłości w Sound of Contact. Niezwykle chwytliwa kompozycja The Lie brzmi, jakby była zaginionym numerem
z sesji do płyty Dimensionaut i
wyraźnie pokazuje, jak ważnym ogniwem w SoC by Kerzner. Z kolei Nothing to dynamiczna, gęsta
aranżacyjnie kompozycja w stylu E.L.O. W takich nieco żywszych klimatach
Kerzner także czuje się znakomicie. To zresztą nie jedyny moment, kiedy do
głowy przychodzi mi porównanie do grupy Jeffa Lynne’a, bo i utwór tytułowy jest
utrzymany do pewnego stopnia w klimacie jego sławnej kapeli. Ukłony w stronę rodziny
genesisowej słychać w takich numerach jak The
Secret czy Crossing of Fates (te
klawisze!). I trzeba powiedzieć, że to raczej nawiązania do Genesis z lat 70.,
w dodatku bardzo udane, mimo że nie gra w nich mistrz Hackett. Under Control to też jakby podobne
rejony, choć tu bardziej doszukiwałbym się ukłonu w stronę solowej twórczości
Petera Gabriela. Jednak według mnie znakomita robota na tym albumie jest także
udziałem numerów, które z pozoru zupełnie nie pasują do reszty. Często są to
jakieś krótkie przerywniki, łączniki pomiędzy dłuższymi formami, prezentujące
zupełnie inne rejony muzyczne. Tak jest choćby w instrumentalnej kompozycji Theta, zaskakującej orientalnym klimatem
tworzonym w dużej mierze dzięki wykorzystaniu tabli – hinduskiego instrumentu
perkusyjnego. Takim odejściem od klimatu dominującego na płycie jest też wspomniane
Under Control, które porzuca
dźwiękowe pejzaże i pięknie snujące się melodie na rzecz dynamiki i nieco
mechanicznego klimatu. Niewątpliwie zaletą tego krążka jest także to, że mimo
przenikania się niektórych utworów i ciągłości pewnego muzycznego klimatu,
utwory różnią się dynamiką i intensywnością brzmienia. Into the Sun, w którym Kerzner i Findlay dzielą się obowiązkami
wokalnymi, niesamowicie buja, ale też pozwala odpłynąć przy odsłuchu, dzięki
fantastycznej lekkości brzmienia. Jeszcze spokojniej, niezwykle oszczędnie i
niemal piosenkowo jest w kompozycji The
Secret. Piękne wstawki gitary Fernanda Perdomo (tak, jego też trzeba
docenić, choć oczywiście siłą rzeczy musi być nieco w cieniu gościnnego udziału
Hacketta na tym albumie) znakomicie uzupełniają klawisze Kerznera. Dynamiczniej
jest z kolei choćby w porywającym dziewięciominutowym Premonition Suite, które absolutnie powala fantastyczną partią
gitary i kosmiczną solówką klawiszową, a także we wspomnianym już Nothing, którego nie powstydziłby się
Jeff Lynne.
New World to niewątpliwie olbrzymie wyzwanie dla słuchacza. To
płyta z potężną dawką dobrych melodii, dzięki czemu nawet długich kompozycji
słucha się z wielką przyjemnością. Ale nie da się ukryć, że 142 minuty to
dawka, która może być dla wielu osób nie do strawienia. Ja sam, tak jak
wspominałem, nie zawsze czuję się na siłach, żeby słuchać całości przy jednym
podejściu. Ale odrzucenie tego albumu tylko ze względu na długość byłoby
fatalną pomyłką. Te utwory po prostu zasługują na to, by usłyszała je jak
największa rzesza słuchaczy. Nawet jeśli nie wszystkie naraz. Wybierzcie sobie
swój własny tryb przesłuchiwania New
World, dopasujcie go do swoich zdolności koncentracji, w ostateczności po
prostu wyselekcjonujcie sobie z tego ogromu materiału to, co odpowiada wam
najbardziej. Wszystko jedno jak postanowicie to zrobić – ale dajcie się
oczarować muzyce zawartej na New World.
Można powiedzieć, że większość z tego już gdzieś słyszeliśmy, porównań do Pink
Floyd, Genesis, E.L.O. czy nawet momentami do twórczości Stevena Wilsona nie da
się raczej uniknąć, ale zamiast analizować, w jakim stopniu ten krążek był
inspirowany dokonaniami konkretnych artystów, lepiej po prostu posłuchać i
cieszyć się tymi cudownymi dźwiękami. Tym bardziej, że – skoro już jesteśmy
przy nazwie Pink Floyd – Dave Kerzner, podobnie jak Bjørn Riis, nagrał w
zeszłym roku płytę dużo ciekawszą niż wspomniana legenda. To jeden z
najlepszych zeszłorocznych albumów i – choć już został zauważony przez wiele
portali zajmujących się muzyką progresywną – mam wrażenie, że z czasem będzie
tę płytę odkrywało, dostrzegało i doceniało coraz więcej osób.
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Dzięki za cynk. :D Brzmi świeżo i floydowsko zarazem. :D
OdpowiedzUsuńno nie da się ukryć. chyba bardziej floydowsko niż endless river :P
Usuń