czwartek, 2 lipca 2020

Horisont - Sudden Death [2020]


Szwedzką formację Horisont znam już od kilku lat. Zaciekawili mnie swoim czwartym albumem, Odyssey, bo choć było w tym wszystkim coś mocno kiczowatego, potrafiłem wczuć się w taką konwencję i w to hardrockowo-heavymetalowe granie z mocnym akcentem „ejtisowym”, choć nawiązujące też do późnych lat 70. Powalili mnie absolutnie płytą numer pięć – About Time – do której wciąż bardzo często wracam. Pomyślałem sobie wtedy, że w końcu weszli na wyższy poziom, że z ciekawostki nawiązującej do kiczowatych lat 80. (no i trochę też na pewno do końcówki poprzedniej dekady) przeobrazili się w naprawdę kapitalny rockowy band. I choćby dlatego nieco zaniepokoiły mnie pierwsze nagrania z nowej płyty, które zespół udostępniał jeszcze przed premierą całości. Niby wszystko było w porządku, ale nic nie powalało. Po premierze płyty niestety to odczucie się nie zmieniło – niby jest w porządku, ale Sudden Death nie powala.

Zacznę od czepialstwa, bo niestety mnie ta płyta nieco zawiodła. Po pierwsze – jest za długa. Nawet w wersji winylowej trwa 52 minuty i po prostu męczy. W wersji kompaktowej są dwa dodatkowe numery, które wydłużają całość do godziny. Są płyty, które trwają godzinę, a mimo to bardzo mi się podobają i ani przez moment się nie dłużą. Ta do tego grona nie należy. Po drugie – wokal. Albo wokalista grupy jęczy tu bardziej niż na About Time, albo tam jakoś wyjątkowo mi to nie przeszkadzało. Zawsze śpiewał bardzo wysoko, ale mam wrażenie, że  tym razem panowie napisali materiał, który jest minimalnie poza jego wokalnymi możliwościami, przez co czasami nie brzmi to specjalnie dobrze. About Time słuchało mi się świetnie, a wokal w Electrical czy The Hive był kapitalny. Tu się naprawdę męczę, słuchając tych wysokich zaśpiewów. Po trzecie – brak tu lekkości poprzedniczki. About Time kapitalnie płynęła i wciągała od początku do końca, a do tego trwała 37 minut, więc wchodziła „bez popitki”. A Sudden Death jednak trochę staje w gardle. No i po czwarte – choć ma to związek z punktem pierwszym – za dużo tu wypełniaczy, numerów, które może i nie są złe same w sobie, ale kompletnie nic nie wnoszą.

No dobrze, przejdźmy do plusów, no bo jednak znajdziemy tu kilka fajnych numerów. Moim ulubionym jest Gråa Dagar – jedyny śpiewany po szwedzku, zresztą chyba nie przez Axela Söderberga, a przez basistę Magnusa Delborga, który na poprzednim albumie śpiewał w kapitalnym Letare (tak przynajmniej wynika z zagranego niedawno przez zespół internetowego koncertu – wykonał tam obie kompozycje). To rzecz, która dorównuje poziomem materiałowi z About Time, oferuje wpadającą w ucho melodię, nieco spokoju, a także kapitalny gitarowy duet. Dobrze brzmi dość proste Breaking the Chain, w którym Söderberg nie forsuje się aż tak wokalnie, a całość sprawia wrażenie niewymuszonej i po prostu bardzo sprawnie zagranej. Niezły jest też jeden z singli – Free Riding – a i kolejny, Pushin’ the Line, otwiera fantastyczny, wpadający w ucho motyw gitarowy. A wracając do Free Riding – to też klimat jakby nawiązujący bardziej do poprzedniej płyty, ale w drugiej części numer skręca nieco w kierunku prog rocka spod znaku Camela. Ciekawie jest w najdłuższym na płycie, instrumentalnym Archaeopteryx in Flight, którego klimat w pierwszej części przywodził mi na myśl włoską formację power/heavymetalową Labyrinth z czasów Return to Heaven Denied (chyba głównie przez klawisze). W zasadzie całkiem przyjemnie słucha się otwierającego album Revolution, które – jak kilka innych numerów na płycie – utrzymane jest w stylistyce nawiązującej do twórczości E.L.O. czy może też trochę takich formacji jak Styx. A jak już jesteśmy przy skojarzeniach, to jeden z dodatkowych utworów, dostępnych na wersji kompaktowej – Reign of Madness – nawiązuje z kolei dość mocno do muzyki grupy Survivor, znanej choćby ze ścieżek dźwiękowych do filmów z serii Rocky. To wszystko jednak trochę za mało, żebym potrafił się zachwycić tym albumem tak jak poprzednim.

To nawet nie jest tak, że to zła płyta. Jak już napisałem, znajdziemy tu trochę naprawdę dobrego materiału, a całość jednak jest solidna. To niestety klasyczny przykład nagrania fantastycznej płyty, być może najlepszej w karierze, i tego, że potem bardzo ciężko doskoczyć ponownie do tego poziomu. Na plus trzeba na pewno zapisać zespołowi to, że nie starał się nagrywać kopii About Time. Mimo że kilka rzeczy lekko nawiązuje do stylu tamtej płyty, poszedł tu w innym kierunku. Mniej tutaj nawiązywania do heavy metalu i hard rocka lat 80., więcej zaś inspiracji takimi wykonawcami jak choćby wspomniane tu E.L.O – generalnie sporo „ejtisowych” klawiszy, ale też brzmień fortepianowych, które chyba jednak pojawiają się tu w nadmiarze. Ale brakuje tego polotu i lekkości, które sprawiły, że About Time była tak wysoko na mojej liście najlepszych płyt wydanych w 2017 roku. I z tego powodu niestety, być może nieco niesprawiedliwie, Sudden Death wpada u mnie do szufladki z płytami, które sprawiły mi w tym roku jednak pewien zawód.

1. Revolution (4:19)
2. Free Riding (5:48)
3. Pushin' the Line (3:20)
4. Into the Night (5:40)
5. Standing Here (3:09)
6. Runaway (4:00)
7. Gråa Dagar (4:19)
8. Sail On (5:02)
9. Breaking the Chain (4:12)
10. Hold On (4:12)
11. Archaeopteryx in Flight (8:09)
12. Reign of Madness (4:43)
13. White Light (3:17)


Zapraszam na prowadzone przeze mnie w radiu Rockserwis FM audycje: Lepszy Punkt Słyszenia  w każdy piątek o 21, Radio F.L.O.Y.D. w niedziele o 20 oraz na set Zona Bizona w niedziele o 16.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji

2 komentarze:

  1. Chyba obedrę ich z okładki! Haken.
    Skręcili nie w tę mańkę.
    I tak nasze drogi się rozeszły.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czy wokalista Horizont i wokalista Marvela to ta sama postać?

    OdpowiedzUsuń