Kalifornijską
formację Old Blood poznałem w 2016 roku, tuż po premierze jej
debiutanckiej płyty, o której zresztą pisałem na blogu. Spodobała
mi się ich mieszanka hard rocka, stonera, doomu i psychodelii. Jakoś
tak jednak wyszło, że ich drugi album, wydany cztery lata później,
przeleciał gdzieś obok mnie cichaczem, bo zupełnie nie
zarejestrowałem w głowie faktu jego wydania. Jak do tego doszło?
Nie wiem. Tak bywa. Chyba za dużo zespołów znajduje się w orbicie
moich zainteresowań. Minęły kolejne cztery lata i tym razem już
mi nie umknęli. Co prawda okładka nowego wydawnictwa – w
przeciwieństwie do tego pierwszego – specjalnie mnie nie zachęciła
do zapoznania się z płytą, ale na szczęście wystarczyła nazwa i
dobre wspomnienia sprzed ośmiu lat. Na szczęście, bo to bardzo
dobry album.