
Z zespołem Giöbia i mną jest tak,
że niby od jakiegoś czasu miałem świadomość istnienia takiej formacji i nawet
zaliczyłem epizodyczny kontakt z jej twórczością, ale kłamałbym, gdybym
napisał, że włączając ich nową płytę, wiedziałem, czego dokładnie mogę się spodziewać.
Zetknąłem się z nimi w 2017 roku, gdy grali na Red Smoke Festival. Jak zwykle
przed wyjazdem do Pleszewa odsłuchiwałem przynajmniej po dwa-trzy numery
wszystkich zespołów, żeby zorientować się, czy dana formacja jest „do
zaliczenia”, czy raczej mogę w czasie jej koncertu iść na obiad/do
aquaparku/pogadać ze znajomymi/odwiedzić żubry w zagrodzie kilkanaście
kilometrów dalej. Wyszło mi chyba, że warto ich zobaczyć, bo mój spis
koncertowy podpowiada mi, że widziałem występ tej włoskiej formacji, ale nie
będę ściemniał – kompletnie nie pamiętam, czy mi się podobał. Nic to jednak –
przenosimy się do roku 2020 i dostaję informację, że mediolańska ekipa wydaje
swój piąty już (choć pierwszy od 2015 roku) album. Ponieważ nie znam
poprzednich i nie pamiętam tego, co odsłuchiwałem te trzy lata temu, jest to
dla mnie nieskazitelnie czysta kartka.