Premiera nowego albumu Opeth to
już tradycyjnie wielkie zachwyty z jednej strony i głosy zrezygnowania,
oburzenia, a czasem nawet jawnej rozpaczy ze strony drugiej, zazwyczaj mocno pokrywającej
się osobowo z grupą fanów mocnego metalowego grania, którzy 15 czy 20 lat temu
Opeth kochali nad życie, a teraz trochę się tego wstydzą, bo zespół nie jest
już ani „trv”, ani tym bardziej „metal”. No cóż, było ładnych kilka lat, żeby
się z tym pogodzić, więc jeśli wciąż czekacie na nowe wydawnictwa tej grupy z
nadzieją na powrót do mocnego młócenia i wrzasków lidera – Mikaela Åkerfeldta –
to jesteście wariatami albo masochistami. Od jednych i drugich wolę trzymać się
z daleka – tak na wszelki wypadek. Wszystkich innych zapraszam do dalszej
lektury, bo o płycie Sorceress aż
chce się pisać (i – mam nadzieję – także czytać).