niedziela, 29 maja 2016

Yossi Sassi Band - Roots and Roads [2016]



Yossi Sassi znany jest przede wszystkim jako jeden z założycieli i wieloletni gitarzysta chyba najbardziej rozpoznawalnego izraelskiego zespołu metalowego Orphaned Land. Dwa lata temu muzyk opuścił szeregi tej formacji, może więc teraz skupić się całkowicie na twórczości solowej i nie zastanawiać się, które utwory zabrzmią lepiej na płycie Orphaned Land, a które na jego własnych krążkach. Cały najlepszy materiał przeznaczony jest na własny projekt i z całą pewnością słychać to na nowej płycie – Roots and Roads – która właśnie się ukazała i jest trzecią w ogóle, ale pierwszą skomponowaną już w całości po odejściu z Orphaned Land. Uwolniony od innych muzycznych obowiązków Yossi rozwija tu w pełni skrzydła i można chyba stwierdzić, że Roots and Roads to prawdziwe rozpoczęcie nowego etapu w karierze muzyka. Rozpoczęcie w dodatku bardzo udane, nieszablonowe, zaciekawiające muzyczną wszechstronnością i tchnieniem świeżego powietrza w nieco skostniałe ramy tradycyjnego „zachodniego” rocka.

Oczywiście najbardziej charakterystyczną cechą tego albumu jest połączenie tego tradycyjnego rocka z klimatami bliskowschodnimi, wszechobecnymi za sprawą instrumentarium (na czele ze sławnym instrumentem będącym połączeniem bouzouki i gitary) oraz melodii typowych właśnie dla okolic Bliskiego Wschodu. Da się to odczuć zarówno w utworach mocniejszych i dynamiczniejszych, jak i w spokojniejszych kompozycjach opartych na brzmieniach akustycznych. Te pierwsze dominują w pierwszych minutach albumu. Wings to świetne wprowadzenie do płyty – intryguje tym niecodziennym brzmieniem, ale jednocześnie od razu wpada w ucho i niesamowicie buja, także dzięki pojawiającym się co jakiś czas wokalom. Drugi singiel z albumu, czyli Palm Dance z gościnnym udziałem Bumblefoota, to rockowy ogień, ale cały czas osadzony w takim klimacie, że nie da się pomylić tego brzmienia z twórczością żadnego innego współczesnego gitarzysty. W takim nieco intensywniejszym klimacie utrzymane jest też znajdujące się nieco dalej Winter – moja ulubiona kompozycja na Roots and Roads. Ponad 8 minut rocka instrumentalnego na najwyższym poziomie, ale zwłaszcza ostatnie dwie czy trzy minuty gitarowych czarów to wielka muzyczna przyjemność. Kapitalne melodie, świetna aranżacja, piękny klimat. Tu jest to, czego często nie ma na płytach gitarowych wymiataczy – dusza. Słychać, że mimo tych kapitalnych popisów, cały czas chodzi przede wszystkim o świetną melodią i „śpiewanie” za pomocą instrumentu, a nie o wyścigi po gryfie. Fantastycznie brzmi Madame TwoSouls – z jednej strony jest spory ciężar riffów i soczystego brzmienia, z drugiej te charakterystyczne lekkie wstawki z muzyki bliskowschodniej. Wyobraźcie sobie klimat Liquid Tension Experiment, ale właśnie w takiej orientalizującej wersji. Progresywnie, ale z nietypowymi zagrywkami i bez przeciągania wszystkiego zbyt długo, bo przecież czas trwania większości tych numerów nie przekracza pięciu minut.

Ale – jak już wspominałem – jest na tym albumie także kilka utworów dużo lżejszych, całkowicie lub częściowo akustycznych. Pierwszą tego typu kompozycją jest Mr. NoSoul, która pełni w zasadzie funkcję dwuminutowego przerywnika między cięższymi i dłuższymi numerami. Z kolei długi wstęp do Road Less Traveled udanie łączy brzmienia akustyczne i elektryczne, nim całość nagle przeobraża się w dynamiczny rockowy kawałek. Ale podobny klimat akustyczny wraca też choćby w Bird Without a Tree, które czaruje folkowym, nieco ogniskowym brzmieniem, w The Explorientals – jednym z trzech utworów dodanych do specjalnej wersji płyty, w którym zespół udanie łączy elementy folkowe i jazzowe – czy w kolejnym utworze dodatkowym, zamykającym album Quarter to Rizes (alternatywnej wersji Rizes Kai Dromoi), w którym akustyczne dźwięki gitary i innych instrumentów strunowych znakomicie współbrzmią z perkusjonaliami i trąbką. To bardzo potrzebna odmiana, bo choć połączenie dynamicznego, gitarowego rocka z muzyką bliskowschodnią jest samo w sobie bardzo interesujące, płyta byłaby pewnie nieco monotonna i zbyt przewidywalna, gdyby składała się w całości tylko z takich właśnie mocniejszych numerów. Spokojne, akustyczne przerywniki wprowadzają tu sporo świeżości i oddechu.

Większość kompozycji na płycie to numery instrumentalne, ale i wokale od czasu do czasu usłyszymy. Po raz pierwszy (pomijając wokalizy w otwierającym płytę utworze Wings) te wokale słyszymy w Root Out, gdzie wspólnie całkiem przyjemnie brzmią Yossi i Diana Golbi. Do tego rockowa dynamika i orientalne ozdobniki. Taka kombinacja sprawdza się tu świetnie. W pierwszym singlu, wpadającym w ucho jak przystało na nagranie promujące album The Religion of Music, pojawia się gościnnie wokalista Zaher Zorgatti, którego charakterystyczne wokale na co dzień usłyszeć można w zdobywającym coraz większą popularność tunezyjsko-francuskim progmetalowym zespole Myrath. I choć wokale, które pojawiają się na płycie jeszcze kilka razy – na przykład w Rizes Kai Dromoi – na pewno nie psują kompozycji, mam wrażenie, że ten materiał brzmiałby przynajmniej równie dobrze, gdyby ich nie było. Ta muzyka jest po prostu tak absorbująca i fascynująca, że zupełnie nie odczuwa się braku wokali, gdy faktycznie ich nie ma (a nie ma ich, jak już wspominałem, w większości kompozycji).

Roots and Roads to propozycja dla tych, którzy chcą nieco odmiany od tradycyjnych rockowych form i melodii. To nowe spojrzenie na to, jak może brzmieć rock w takim nieco egzotycznym wydaniu. To ciekawe podejście zapewniają intrygujące melodie, ale także instrumenty takie jak oud, kanun, saz, chumbush, bouzouki (instrumenty strunowe charakterystyczne dla muzyki Bliskiego Wschodu), charango (andyjski instrument strunowy), ney (perski flet), Diddley bow (jednostrunowy instrument pochodzący z wczesnych czasów amerykańskiego bluesa, inspirowany tradycyjnymi instrumentami afrykańskimi) czy też dużo bardziej „nasze”, choć nietypowe dla muzyki rockowej skrzypce i klarnet. A obok nich oczywiście gitara elektryczna i akustyczna, bas, perkusja, klawisze i organy Hammonda, czyli tradycyjne hardrockowe instrumentarium. Oba te światy na płycie Roots and Roads nie stanowią odrębnych bytów, lecz mieszają się ze sobą płynnie i naturalnie. Dzięki temu nowy album Yossiego to fantastyczna podróż muzyczna, która podczas odsłuchu przenosi nas natychmiast kilka tysięcy kilometrów na południowy wschód. Takie płyty udowadniają, że kultura zachodu nie ma dobrej muzyki rockowej na wyłączność. Wychylenie się w stronę nieco innej muzycznej wrażliwości i tradycji okazuje się w przypadku Roots and Roads kapitalnym przeżyciem. Takim, które zostaje w głowie na bardzo długo.



--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji


4 komentarze:

  1. Dziękuję, nie znałem, choć Myrath i owszem.
    Bardzo ładnie opisana muzyka, zachęcony słucham i podoba mi się. Szczególnie lubię frazowanie bliskowschodnie tak odmienne od europejskiego. Ostatni artysta z Izraela jakiego słuchałem to Asaf Avidan, którego mogę polecić, szczególnie z the Mojos, jak ktoś nie zna niech zacznie od Poor Boy/Lucky Man.

    OdpowiedzUsuń
  2. nooo soczyście, odsłuchałam z ciekawości:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Odczekałem, ale chcę się podzielić: czekałem na tę płytę z nadzieją, że będzie na miarę ... no nie wiem, niech będzie, że najlepszych ich dokonań. Od premiery słuchałem ostrożnie, nie za dużo, by uniknąć efektu inż. Mamonia, spokojnie smakując z każdej strony i szukając dziur - tak na wszelki wypadek, żeby nie popaść w bezkrytycyzm.
    W chwili obecnej mogę powiedzieć tak: od sześćdziesięciu lat słucham i się zachwycam, od jakichś dwudziestu czekałem na kwintesencję, na muzykę nie pogranicza, na syntezę tego wszystkiego, czego początek dała Hildegarda z Bingen a Stockhausen z Zappą, popierani przez najdoskonalsze dzieło Cage'a 4'33, dokonali i wszyscy pośrodku, czyli Czerwone Gitary z Genesis podparci Beethovenami, Bachami - sorry - to oddzielna kategoria - Chopinami i innymi Szostakowiczami.
    I jest.
    Kaleką będzie, kto tego nie posłucha, nie, żeby zaraz coś go dyskwalifikowało, nie, ale spotkanie z tą płytą to wysoka erudycja, to kunsztowne rzeźbienie wyobraźni, to doświadczenie niemalże absolutu, wrażenie pogodzenia ognia z wodą, to zwyczajny muzyczny orgazm.
    Big Big Train „Folklore”
    Polecam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. słucham od dni kilku, będzie niedługo też na blogu :)

      Usuń