środa, 11 maja 2016

Purson - Desire's Magic Theatre [2016]



Termin rock psychodeliczny kojarzy nam się dość jednoznacznie z długimi kompozycjami, podczas których muzycy próbują sprawiać, że będziemy się czuli jak po dobrym, niekoniecznie legalnym towarze. Hipnotyczne zapętlenia, kosmiczne podkłady, wibrujące dźwięki – wszystko to ma wywołać muzyczny odlot. To metoda sprawdzona od niemal 50 lat. Ale nie zapominajmy o tym, że rock psychodeliczny ma też inne oblicze, bo te wibrujące dźwięki, hipnotyczne wstawki i narkotyczny klimat znakomicie sprawdzają się w zestawieniu z krótkimi, bardzo przystępnymi formami muzycznymi. To żadna nowość. Wiedzieli już o tym Floydzi na samym początku swojej kariery, wiedzieli Doorsi, wiedziało wiele innych formacji słynących ze sprawnego łączenia lekkich pioseneczek o sporym radiowym potencjale z nieco tajemniczym klimatem narkotycznej psychodelii. Bo żeby dobrze się wkręcić i odpłynąć wcale nie trzeba słuchać kilkuminutowych solówek. Czasami wystarczy odpowiednie brzmienie zawarte w prostej piosence. Tę formułę postanowiła przypomnieć w obecnych czasach brytyjska formacja Purson i czyni to już po raz drugi w formie longplaya. Drugie pełnowymiarowe dzieło grupy nosi tytuł Desire’s Magic Theatre.

Pierwsza różnica, która rzuca się w uszy w porównaniu z debiutem – płytą The Circle and the Blue Door – to ciężar, a raczej jego częściowy brak. Na debiucie grupa dowodzona przez wokalistkę Rosalie Cunningham momentami wchodziła w naprawdę gęste i mocne rejony muzyki psychodelicznej. Tym razem większy nacisk położono na to, by utwory łatwo wpadały w ucho dzięki kapitalnym melodiom czerpiącym nie tylko ze złotych lat psychodelicznego rocka i popu, lecz nawet z muzyki okresu międzywojennego. Psychodeliczny klimat oczywiście dalej dominuje, lecz tym razem w połączeniu z przebojowością i bardziej przystępnymi formami muzycznymi. Muzycy grupy byli niedawno w trasie z zespołem Ghost – mieli na wyciagnięcie ręki współczesnych mistrzów łączenia cech z pozoru zupełnie do siebie nie pasujących. Pilni z członków Purson uczniowie, bo Desire’s Magic Theatre brzmi obłędnie. Te 44 minuty muzyki to prawdziwa przyjemność dla uszu – muzyka niby prosta, ale nie prostacka. Nie przytłacza ciężarem i skomplikowanymi strukturami, ale i nie trąci banałem. Rozpoczynający płytę utwór tytułowy to intrygująca mieszanka gitarowego brudu, psychodelicznego popu lat 60. i melodii niczym z międzywojennej muzyki wodewilowej. Ten klimat będzie powracał na tym krążku jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem w bardzo udany sposób. Pierwszy singiel z płyty – Electric Landlady – to najcięższy numer na albumie, nawiązujący w największym stopniu do brzmienia debiutu. Choć w tle pojawiają się różne tajemnicze dźwięki klawiszy, to główną rolę gra tu gitara i słodki głos Rosalie. Momentami robi się mocno hendrixowsko, co nie jest niczym zaskakującym, biorąc pod uwagę tytuł kompozycji, będący oczywistym nawiązaniem do twórczości Jimiego.

Electric Landlady to pierwsza z serii niezbyt złożonych, dość krótkich piosenek. Używam słowa „piosenki” celowo, bo Purson na płycie Desire’s Magic Theatre to grupa grająca świetne, wpadające w ucho piosenki. Poza otwierającym album utworem tytułowym i zamykającym go siedmiominutowym The Bitter Suite, mamy tu głównie trzy-czterominutowe proste numery oparte na świetnym, „wintydżowym” brzmieniu. Dead Dodo Down to kolejny kawałek, który w nieznacznie innym aranżu mógłby wybrzmieć w wykonaniu Lizy Minelli w filmie Kabaret. W gęstym, świetnie bujającym Pedigree Chums kapitalnie sprawdza się saksofon połączony z przesterowaną gitarą i zwielokrotnionym głosem wokalistki. Jedyna dłuższa kompozycja w środku płyty – ponad pięciominutowe The Sky Parade – znowu przynosi odmianę. Akustyczny wstęp i marszowy rytm podbite kapitalnym brzmieniem organów uspokajają i pozwalają lekko odpłynąć w klimaty starego dobrego angielskiego folk rocka, choć szybko robi się nieco intensywniej brzmieniowo, więc z dłuższej sielanki nici. Nie zawodzi też druga połowa płyty. Świetnie brzmi bardzo radiowy The Window Cleaner czy… jeszcze bardziej radiowy The Way It Is, który mógłby być spokojnie zaginionym numerem The Doors, który miał podbić stacje radiowe, ale ktoś zgubił jedyny egzemplarz w drodze ze studia do tłoczni. Porywający numer, który spodoba się zarówno młodszym słuchaczom rocka jak i ich rodzicom, czy nawet dziadkom, którzy zaczynali słuchać muzyki w połowie lat 60. Mr Howard brzmi tak, jakby ktoś wymieszał przebojowość utworów Gary’ego Glittera (oddzielmy na chwilę prywatne życie tej kanalii od dorobku artystycznego), narkotyczny kosmos twórczości Syda Barretta i zadziorność… wczesnego No Doubt. Intensywny Mr Howard i oparte w dużej mierze na akustycznych brzmieniach I Know tworzą wspaniały kontrast. Wspomniany już wcześniej utwór The Bitter Suite, który album zamyka, to znowu fantastyczna mieszanka nastrojów. Znajdzie się tu miejsce i na kołyszące zaśpiewy, i na przebijający się w tle flet, i na odrobinę wodewilu, a nawet na wstawki jazzowe. A najdziwniejsze jest to, że to wszystko razem ma sens i nie sprawia wrażenia zbitki zaledwie luźno powiązanych ze sobą motywów. Brawo!

Grupa Purson poszła śladami Beatlesów i w tytuł swojej kompozycji (a w tym przypadku także całej płyty) sprytnie wplotła nazwę pewnego środka halucynogennego – DMT. Nie ma się co dziwić, bo słuchanie tej płyty to jak oglądanie barwnego i nieco zwariowanego przedstawienia teatralnego na kwasie. Desire’s Magic Theatre może nie jest płytą innowacyjną, przełomową czy odkrywczą. Oczywiście – tego typu dźwięki doskonale znane są światu od pół wieku. Ale jak wielka moc musi w nich tkwić, że 50 lat po Doorsach, Jefferson Airplane i innych grupach nurtu przyjaznego radiu rocka psychodelicznego taka muzyka wydana w 2016 roku wciąż brzmi magicznie, świeżo, przebojowo – po prostu interesująco. Może i muzycy Purson są ewidentnie zakochani w cudzej twórczości i czerpią pełnymi garściami z przeszłości, ale czynią to z takim wdziękiem, że pozostaje tylko przyklasnąć i pozachwycać się, że w obecnych czasach komuś chce się jeszcze przypominać tego typu muzykę. Oczywiście zdecydowanie nie są jedynymi współczesnymi wykonawcami w tej akurat muzycznej bajce, ale na pewno są jednymi z ciekawszych. Purson to grupa, którą bardzo łatwo pokochać. W dodatku zupełnie nie ma powodu, żeby się przed tym bronić.



--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji


3 komentarze:

  1. Mnie wynudził i zawiódł najnowszy krążek od Purson. Pierwsza płyta miała klimat i wnosiła coś własnego, a tutaj wyszło zapatrzenie w tamte lata i zamiłowanie właśnie do Beatlesowskiego popu, który szanuję i ma swój urok, ale nigdy nie należał do moich ulubionych. Trochę szkoda, choć nie mogę też powiedzieć, że to zły album, na mnie po prostu nie wywołującego takiego wrażenia jakbym oczekiwał, zwłaszcza po wspomnianej już pierwszej płycie do której czasem wracam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Osobiście też wolę pierwszy album, choć drugi krążek też ma swoisty klimat. Może nie tak psychodeliczny i mroczny jak debiut, ale nadal przyjemnie się tego słucha :).

      Usuń
  2. o a tych to nie znam, trzeba będzie się im przyjrzeć :) thnx :)

    OdpowiedzUsuń