poniedziałek, 20 marca 2017

Spidergawd - IV [2017]



Na norweską ekipę Spidergawd trafiłem czas jakiś temu przez ich mocne wówczas powiązania z dużo lepiej mi znaną i bardziej doświadczoną formacją Motorpsycho. Jeszcze przy okazji poprzedniego albumu – III – Spidergawd miał w swoich szeregach dwie trzecie składu Motorpsycho. Minął rok i nagle personalnych punktów wspólnych nie ma żadnych, bo basista Bent Sæther postanowił skupić się tylko na swojej macierzystej formacji i ze Spidergawd odszedł, a mniej więcej w tym samym czasie Motorpsycho opuścił zwariowany pałker Kenneth Kapstad, który obecnie może się z kolei poświęcić w całości grupie, która jest bohaterem tego rozpoczynającego się mocno zawile tekstu. Tym, którzy się pogubili, proponuję przeczytanie tego wstępu ponownie, resztę zaś zapraszam do kolejnych akapitów, w których będę się wymądrzał na temat muzycznej zawartości wydanego niedawno czwartego krążka Spidergawd, zatytułowanego… IV.

Na początek trzeba panom wytknąć obsuwę. Każda z wcześniejszych płyt formacji pojawiała się w drugiej połowie stycznia kolejnych lat. Jak w szwajcarskim zegarku. A tu na IV trzeba było czekać aż do połowy lutego! Żeby mi to przedostatni raz było! Panowie wyspecjalizowali się w trwających niecałe trzy kwadranse energetycznych kopach, zaaranżowanych jednak o tyle ciekawie, że zamiast gitary rytmicznej mamy saksofon jako pełnoprawny instrument tworzący tło i od czasu do czasu „solówkujący” wspólnie lub na przemian z gitarą. Znaleźli brzmienie, które im odpowiada, i tego się trzymają, więc niespodzianek po „czwórce” oczekiwać nie należy, ale słuchacze, którzy polubili poprzednie ich dokonania, pewnie i tym razem nie będą nową płytą zawiedzeni. Obyło się bez bardzo długiego numeru (takiego jak podzielone na trzy krótsze ścieżki Lighthouse z poprzedniej płyty). Tym razem formy są bardziej zwarte i poza jednym wyjątkiem w zasadzie niemal radiowe (przynajmniej jeśli chodzi o czas trwania).

Zaczynają bardzo dynamicznie. Is This Love…? tytułem może kojarzyć się z nieco ckliwą balladką Whitesnake z 1987 roku, ale muzycznie trudno sobie wyobrazić w obrębie rocka dwa bardziej różne numery. Tu jest czad, jest moc, jest energia. Jest trochę przebojowości, takiej może w stylu Foo Fighters, ale podanej w dużo gęstszej aranżacji. Gdzieś pod spodem przebija się jednak chwytliwa melodia. Tej dynamiki jest też sporo w I Am the Night, choć akurat ta kompozycja rozpoczyna się niespodziewanie w klimacie Red Hot Chili Peppers. Szybko jednak gitarowo-saksofonowe kombo proponuje solidne brzmieniowe mięcho. Melodia jest tu jakby bardziej przykryta hardrockowym hałasem, ale refren oraz kapitalna solówka gitarowa do pewnego stopnia przywracają w tym względzie równowagę. LouCille od pierwszego odsłuchu nieodparcie kojarzy mi się z We Rock, tylko zagranym na wspomagaczach. Po takim czadzie przydałoby się trochę wytchnienia i choć Ballad of a Millionaire z klasyczną rockową balladą niewiele ma wspólnego, a i z ciężaru w tym numerze panowie nie zeszli, to chociaż zmniejszyli (odrobinę) tempo, dzięki czemu można trochę ochłonąć. W dodatku dużo lepiej w tym numerze słychać to kapitalne, gęste tło, które cały czas robi w Spidergawd saksofon.

What Have You Become atakuje riffem niczym Maidenowe Sanctuary, więc znowu mamy solidny łomot, bardzo intensywny. Może nawet nieco przytłaczający, bo gdy nagle utwór się kończy i zapada cisza, czuję, jak mój mózg zaczyna się relaksować po tym nagłym zrzuceniu balastu. Tym bardziej, że kolejny numer to jedyna dłuższa kompozycja na płycie, ośmiominutowa The Inevitable (znana też pod tytułem What Must Come to Pass), która przez pierwszą minutę oferuje znacznie spokojniejszy klimat, z dodatkiem harmonijki ustnej. Niech was to jednak nie zwiedzie. Jak już wstęp dobiega końca Per Borten wchodzi ze stonerowym riffem i znowu robi się cholernie ciężko, choć jednocześnie dość chwytliwie w refrenie, dzięki czemu tym razem zupełnie nie czuję się przytłoczony tym ciężarem. A już całkowicie bosko jest w połowie numeru, który nagle muzycy zwalniają, ujmują z ciężaru i na krótki czas uciekają w klimatyczną psychodelię. Znakomita partia gitary z końcówki utworu jest wisienką na torcie. Jak już wspomniałem o Bortenie, to należy też na pewno zwrócić uwagę na jego wokal. Może facet nie jest największym wokalistą wszech czasów, ale jego mocny, zdecydowany głos kapitalnie pasuje do tej muzyki. Zresztą inny zwyczajnie zniknąłby w tych gęstych aranżacjach. W Heaven Comes Tomorrow zespół niespodziewanie uderza w celtyckie klimaty i przez moment w instrumentalnym fragmencie można dać się nabrać, że słuchamy Thin Lizzy na (silnych) sterydach. W ramach kontynuacji niespodziewanych nawiązań ostatni numer na płycie – Stranglehold z gościnnym udziałem wokalisty grupy Kvelertak, Erlenda Hjelvika – rozpoczyna się riffem żywcem wziętym z podręcznika „Jak brzmieć jak Angus Young?”. Oczywiście całości z AC/DC w żaden sposób pomylić się nie da, ale główna rama utworu daleko od schematu klepanego od miliona lat przez Angusa i spółkę nie odchodzi.

Jak zwykle Norwegowie robią swoje, a do tego są w tym bardzo naturalni. Może nie jest to najbardziej subtelna muzyka pod słońcem, ale chyba każdy słuchacz rocka potrzebuje czasem muzycznego strzału w twarz, a oni go zapewniają – i to wcale nie zawsze tylko szybkimi kawałkami, lecz nierzadko w formie numerów o wiele dłuższych, czasem nawet dość złożonych i przy tym zapewniających odpowiedni ciężar. Wątku obrywania po twarzy nie będę rozwijał, bo zrobiłem to przy okazji ich poprzedniej płyty. Podsumuję tylko, że w tej kwestii nic się nie zmieniło. Jeśli poprzednie krążki smyrają was w odpowiednich miejscach, to i po nowy powinniście sięgnąć. Wciąż jest głośno, intensywnie, czadowo, ale nie prostacko czy banalnie.



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

1 komentarz:

  1. No jak widać zespół utrzymał poziom, choć brakuje mi na płycie wyraźnego lidera wśród utworów. Tu rzeczywiście dają w mordę ale w sposób tak miły, że nadstawia się drugi policzek. Chciałoby się w związku z tym nawiązać do tych, którym nadstawianie drugiego policzka jest nakazywane, ale ich w kraju mało.
    Tu prostota jest wyrafinowana, aby taki osiągnąć efekt, trzeba znać się na rzeczy znakomicie. Tu rzemiosło podnoszą do rangi sztuki. Naprawdę warto!

    OdpowiedzUsuń