poniedziałek, 10 lipca 2017

Labyrinth - Architecture of a God [2017]



Żaden ze mnie fan power metalu. W zasadzie to poza nielicznymi wyjątkami żaden ze mnie fan jakiegokolwiek metalu. Ale jednak tak się jakoś złożyło, że w okolicy liceum trafiłem na włoską formację Labyrinth. Odwiedzałem wówczas często budkę z kasetami na radomszczańskim bazarku (to już czasy oryginałów, nie taktowskich podróbek za 14000 złotych) i pewnego dnia pan kasetosprzedawca włączył coś, mówiąc, że to powinno mi się spodobać. Nie do końca wiem, skąd u niego taki pomysł, bo przecież nigdy wcześniej nie kupowałem kaset powermetalowych, a w tamtym okresie zaczynałem właśnie przygodę z Iron Maiden, ale włączył i okazało się, że faktycznie – spodobało mi się. Po krótkim odsłuchu kupiłem wtedy dwie kasety Labyrinth – Return to Heaven Denied i nową wtedy Sons of Thunder. Słuchałem ich w tamtym okresie dość często, po kilku latach zamieniłem sobie nawet wysłużone kasety na płyty CD. Ale nigdy nie zagłębiłem się bardziej w ten gatunek, nigdy też nie sięgnąłem po żadne z kolejnych wydawnictw Labyrinth, być może zniechęcony trochę ciągłymi zmianami w składzie grupy (w tym tymczasowym odejściem lidera Olafa Thörsena oraz – już dużo później – wokalisty Roba Tyranta). Jednak od czas do czasu wciąż wracam do tych dwóch albumów, bo ta mieszanka chwytliwego włoskiego power metalu z mocno klawiszowym rockiem progresywnym w stylu wczesnego Dream Theater ma w sobie jednak coś przyjemnego. Architecture of a God to ósmy krążek formacji, pierwszy od 2010 roku. No dobrze, w sumie czemu nie spróbować?

Gdy tylko kończy się klawiszowe intro i zaczyna właściwa część Bullets – pierwszego numeru na płycie – w ciągu kilku sekund ulatują wszelkie wątpliwości co do nazwy zespołu. To tak na wypadek, gdyby ktoś słuchał w ciemno, bez patrzenia na nazwę. Brzmienie gitar Andrei Cantarelliego i Olafa Thörsena jest bardzo charakterystyczne, a wokalu Roba Tyranta nie da się pomylić chyba z żadnym innym. To ci trzej goście pamiętają czasy wspomnianych już przeze mnie płyt Return to Heaven Denied i Sons of Thunder – i w zasadzie ich obecność w zespole wystarcza, by sprawnie nawiązywać brzmieniem do muzyki Labyrinth sprzed niemal 20 lat. Cała reszta składu – klawiszowiec i sekcja rytmiczna – to świeżaki. Bullets to absolutnie klasyczne brzmienie tej formacji. W kolejnych numerach panowie rąbią klasycznie po swojemu, Still Alive, Take on My Legacy i Stardust and Ashes na pewno nie uśpią słuchaczy, ale wszystko brzmi jakoś… zbyt znajomo. Charakterystyczny styl to pewnie zaleta w muzyce, ale zbyt często trafiają się na Architecture of a God motywy instrumentalne czy melodie wokalu, które zostały jakby żywcem wyjęte z jednej z dwóch znanych mi płyt Labyrinth. Strach pomyśleć, jak często miałbym to wrażenie, gdybym znał ich całą dyskografię. Obowiązkową porcję nieco słodszych brzmień zapewnia Those Days i ten numer też nie odbiega brzmieniem od labiryntowych klasyków. To mój największy – obok czasu trwania (trzy kwadranse w zupełności by wystarczyły) – zarzut wobec tego wydawnictwa. Po 17 latach ignorowania kolejnych krążków włoskiego zespołu miałem nadzieję, że usłyszę trochę znajomych klimatów, ale jednak z piętnem jakiegoś postępu, zmiany, która mogłaby się dokonać przez tak długi czas. Tymczasem zmiany w zasadzie nie ma żadnej (poza, rzecz jasna, zmianą składu), poza tym, że jednak żaden z utworów z Architecture of a God – no może z wyjątkiem Bullets – nie porywa od pierwszego odsłuchu tak jak niegdyś Save Me, The Night of Dreams czy Chapter I. Kolejne utwory brzmią znajomo, ale to nie pomaga absolutnie w tym, by zostały w mojej głowie na dłużej. Do tego kilka niezrozumiałych dla mnie decyzji, jak umieszczenie dość kiczowatego coveru Children Roberta Milesa (z koszmarnie brzmiącym intrem) czy zakończenie płyty przesiąkniętym elektroniką numerem Diamond, który może i sprawdziłby się nieźle w innym miejscu krążka, ale niekoniecznie jako zamykacz, a już na pewno nie w sytuacji, kiedy kompletnie nie pasuje brzmieniem do reszty albumu.

Architecture of a God raczej nie przekona mnie do tego, żebym na nowo zainteresował się twórczością Labyrinth i uzupełnił swoje braki oraz śledził kolejne poczynania zespołu, choć skłamałbym, mówiąc, że odsłuch tej płyty nie sprawił mi pewnej przyjemności, i że nie cieszę się z powrotu Labyrinth do nagrywania. Nie ma się co jednak oszukiwać – nie będę raczej wracał do tego albumu. Może do dwóch czy trzech numerów, ale na dłuższą metę, jeśli będę chciał posłuchać czegoś w tych klimatach, sięgnę po prostu po Sons of Thunder lub Return to Heaven Denied. Jeśli jednak lubicie takie granie do tego stopnia, że nie przeszkadza wam powtarzalność motywów, to nową płytę Włochów polecam, bo w gruncie rzeczy odsłuchy były przyjemne, nawet jeśli nieco zbyt czasochłonne.


1. Bullets (6:58)
2. Still Alive (4:50)
3. Take On My Legacy (4:07)
4. A New Dream (5:25)
5. Someone Says (4:46)
6. Random Logic (1:56)
7. Architecture of a God (8:42)
8. Children (4:10)
9. Those Days (5:16)
10. We Belong to Yesterday (6:35)
11. Stardust and Ashes (5:19)
12. Diamond (3:33)



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz