sobota, 1 lipca 2017

Moonbow - War Bear [2017]



Moonbow to nazwa, która jeszcze do niedawna nie mówiła mi absolutnie nic, tymczasem okazuje się, że jest to formacja składająca się z muzyków, którzy swoje już zrobili wcześniej w innych zespołach i absolutnie nie są nowicjuszami. Wystarczy wspomnieć grupy takie jak Valley of the Sun czy The Afghan Whigs. Być może okładka nowej płyty tego zespołu, War Bear, niebezpiecznie zbliża się do granicy oddzielającej „fajny klimat” od kiczu, ale kiedy już album włączymy, okazuje się, że muzycznego kiczu absolutnie tu nie znajdziemy. A co w takim razie znajdziemy? Mnóstwo świetnego gitarowego łojenia, rasowy głęboki wokal i sekcję, która kapitalnie napędza wszystkie numery.

Mój odbiór tego albumu byłby pewnie trochę inny, gdybym przed napisaniem tego tekstu nie postanowił poznać wcześniejszych albumów Moonbow. Napisałbym, że grupa kapitalnie oddaje ducha ciężkiego rocka lat 90. i miałbym czyste sumienie. Problem w tym, że na płytach poprzednich (przede wszystkim na drugiej – Volto del Demone z 2015 roku) ten klimat brudnego, nieco depresyjnego rocka był świetnie łączony z elementami… folkowymi. Serio. Tu te elementy zostały w zasadzie ograniczone do zakończenia utworu tytułowego oraz także do samej końcówki The Road – i przyznam, że trochę mnie to uwiera, bo wolałbym, żeby były bardziej wyeksponowane. Z drugiej strony świadczy to o tym, że grupa nie zamierza nagrywać wszystkich płyt pod jeden schemat, a to też niewątpliwie można panom muzykom zapisać na plus, więc niech im będzie. W każdym razie po tych folkowych zakończeniach wspomnianych dwóch kompozycji można sobie wyobrazić jak brzmiałyby, gdyby trafiły na poprzednią płytę formacji. A wracając do tych lat 90. – skojarzenia z jednej strony z Soundgarden czy Alice in Chains, a z drugiej z Fu Manchu, Down czy Kyuss nasuwają się dość naturalnie. Z tym ostatnim zespołem zresztą są najbardziej uzasadnione, choćby dlatego, że lider Kyuss – John Garcia – pojawił się gościnnie w numerze California King (nie był to zresztą pierwszy jego występ na płycie Moonbow, a w przeszłości grał też w jednej grupie z perkusistą Steve’em Earle’em).

Panowie zaczynają mocno i dynamicznie i tak w zasadzie zostaje przez większość z 43 minut trwania tego albumu. Sposób śpiewania wokalisty – podobno także mistrza w jeździe na BMX-ach, Matta Bischoffa – mocno podchodzi mi pod Chrisa Cornella, choć bardziej z powodu melodii wokalu i artykulacji niż samej barwy głosu. Muzycznie także sporo tu ze sceny Seattle, choć dużo także z desert rocka czy kalifornijskiego stonera. Po mocnym początku w postaci numerów War Bear, Sword in the Storm i krótkiego Drinkin’ Alone (słusznie – samemu nie można pić zbyt długo), zespół nieco zwalnia. Bloodwash rozpoczyna się spokojnie i choć później muzycy dokładają ciężaru, to tym razem nie szarżują z tempem ani dynamiką, tworzą za to bardzo udanie dość posępny, lekko przytłaczający klimat, który jednak sprawnie udało się połączyć z dobrą melodią. Death of Giants kontynuuje poruszanie się w podobnych rejonach, ale już w Alone Eyes Roam zespół wchodzi kapitalnie rozruszany przez motyw perkusyjno-basowy, który dominuje w całym numerze, wzmacniany oczywiście kiedy trzeba solidnym gitarowym mięchem. Tempo podkręca jeszcze bardziej wspomniany już Król Kalifornii z gościnnym udziałem Johna Garcii. To wymarzony wręcz kandydat na nagranie singlowe, bo jak żaden inny numer ma potencjał, żeby przyjąć się w stacjach grających mocnego rocka – jest krótki, dynamiczny i ma cholernie chwytliwy refren.

Może i trochę mi brakuje na tej płycie większego udziału tych folkowych elementów, które zdominowały krążek poprzedni, może także z jednego więcej spokojnego, bardziej klimatycznego numeru, ale tak naprawdę trzeciej płyty zespołu Moonbow słucha się naprawdę z przyjemnością. To cholernie dobre, rasowe heavyrockowe granie w amerykańskim stylu. Jest ciężko, trochę mrocznie, ponuro, czasami hipnotycznie, a przede wszystkim bardzo spójnie i zawodowo. Moonbow to zdecydowanie zespół, który zasługuje na dużo większą uwagę i rozpoznawalność. Kto wie, może płyta War Bear okaże się dla nich przełomem? W końcu panowie wiedzą jak odnosić sukcesy na mniejszą lub większą skalę, bo już to przerabiali ze swoimi wcześniejszymi zespołami. Życzę im powodzenia, bo War Bear to bardzo przyjemna niespodzianka.


1. War Bear (4:50)
2. Sword in the Storm (4:11)
3. Drinkin' Alone (2:20)
4. Bloodwash (5:38)
5. Death of Giants (3:28)
6. Alone Eyes Roam (4:40)
7. California King (3:18)
8. The Road (5:11)
9. Son of Moses (4:31)
10. Towards the Sun (5:15)



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz