Tribute albumy to często śliska
historia. Motywy są różne i czasem dość podejrzane, koncepcja też nie zawsze
się sprawdza. Dobór utworów to w zasadzie za każdym razem kontrowersyjna
kwestia, no a potem trzeba je jeszcze wykonać i zrobić to tak, żeby fani
oryginalnego artysty nie dostali ataku wściekłości albo z drugiej strony nie
narzekali, że przecież te nowe wersje nie różnią się niczym od oryginałów, więc
po co słuchać „podróbki”. Oj tak, tribute albumy to często śliska historia. Ale
nie tym razem. Za twórczość prawdopodobnie najbardziej uwielbianego artysty w
historii polskiej muzyki popularnej wziął się Krzysztof Zalewski – człowiek,
który kilkanaście lat temu zasłynął jako długowłosy rockman śpiewający numery
Iron Maiden czy Pearl Jam w drugiej edycji Idola, którą zresztą wygrał. Ale to
było w zupełnie innym życiu – przynajmniej tym muzycznym. Od kilku lat Zalewski
po dłuższej przerwie próbuje wrócić do świadomości polskich słuchaczy, ma na
siebie pomysł i nie jest spętany żadną umową wynikającą z wygranej w programie
typu talent show (a żebyście wiedzieli, co w takich umowach jest… ubaw po
pachy, no chyba że akurat się je podpisuje, to takiej osobie akurat do śmiechu
mniej). A teraz porywa się na klasykę. Najklasyczniejszą klasykę, jaka tylko
istnieje w polskiej muzyce. Odważny (już nie tak znowu) młody człowiek.