Norweską formację Wobbler
poznałem jakieś osiem czy dziewięć lat temu, gdy zaczynałem kopać w muzyce
skandynawskiej. Byli jednym z tych zespołów, które w największym stopniu
zwróciły moją uwagę, co z perspektywy czasu nie jest dla mnie żadnym
zaskoczeniem, bo niewiele wcześniej zacząłem słuchać nieco uważniej muzyki
progresywnej, więc tego typu brzmienia wtedy wydawały mi się niezwykle
atrakcyjne. Jednak z czasem moje zainteresowanie losami tej grupy nieco
zmalało, w czym spory udział miało zapewne to, że panowie niespecjalnie
spieszyli się z wydawaniem kolejnych płyt. Dość powiedzieć, że tegoroczne
wydawnictwo – From Silence to Somewhere
– to dopiero czwarty album grupy w jej kilkunastoletniej historii, co przy
tempie wydawania płyt przez większość wykonawców w dzisiejszych czasach wrażenia
nie robi. Od premiery poprzedniego krążka minęło aż sześć lat. Czy muzyka
formacji zmieniła się przez ten czas? Absolutnie nie. Wciąż dokładnie wiadomo,
czym uraczą swoich słuchaczy. I wciąż jest to bardzo dobre.