poniedziałek, 11 maja 2015

Whitesnake - The Purple Album [2015]



Niełatwo mi pisać o nowej płycie Davida Coverdale’a i muzyków, którzy obecnie tworzą Whitesnake. Niełatwo z wielu powodów. Po pierwsze, Coverdale to jeden z moich trzech ulubionych wokalistów rockowych. Jego niski głos niezmiennie wywołuje ciarki, bez względu na to, czy słucham nagrań Deep Purple z połowy lat 70., wczesnych płyt Whitesnake, krążka nagranego z Jimmym Page’em czy wreszcie akustycznej koncertówki Starkers in Tokyo. Po drugie, uwielbiam trzeci i czwarty skład Purpli. Owszem, bardzo cenię Iana Gillana i zawsze przyznam, że to z nim Deep Purple nagrało utwory i płyty, dzięki którym stali się legendą hard rocka, ale zawsze miałem słabość do krążków zarejestrowanych z Glennem Hughesem (drugim ze wspomnianej trójki wokalnych mistrzów) i właśnie Coverdale’em. Po trzecie wreszcie, ja zwyczajnie nie lubię pisać nieprzychylnych tekstów. Wiem, że są tacy, którzy nakręcają się tym, że mogą komuś przyłożyć, że pisząc kilka złośliwych słów pod adresem jakiegoś artysty, potrafią wyładować cały swój gniew i stres wywołany codziennym życiem. Ja tak nie mam – pisanie takich tekstów jest dla mnie niezwykle męczące i nie przynosi żadnej satysfakcji. Ale czasem inaczej się nie da… Ostatnie lata to kolejne zmiany w składzie grupy. Mam wątpliwości, czy ktokolwiek poza samymi muzykami obecnego składu Whitesnake byłby w stanie bez problemu wymienić, kto w tym momencie gra w tym zespole. Ale to w sumie nie nowina. W zasadzie od połowy lat 80. Whitesnake to solowa kapela Coverdale’a. Nowością nie jest także ponowne nagrywanie przez Whitesnake wcześniejszych utworów Coverdale’a i jego dawnych współpracowników. Do tej pory ograniczało się to jednak do okazjonalnych auto-coverów w postaci nowych wersji Here I Go Again czy Crying in the Rain. Teraz kaliber dużo większy – Coverdale dołącza do coraz liczniejszego grona muzycznych weteranów, którzy masowo odgrzewają kompozycje swoich byłych grup. Uli Jon Roth pojawił się tutaj całkiem niedawno, Steve Hackett pojawi się niedługo. Dzisiaj czas na Davida.

Ja w zasadzie nie mam nic przeciwko pomysłowi ponownego nagrywania swoich starych utworów. Skoro te numery może coverować każdy muzyk na świecie, to czemu zabraniać tego gościowi, który współtworzył te kompozycje i w zdecydowanej większości z nich śpiewał oryginalne partie wokalne? Tylko miło byłoby, gdyby w tym wszystkim był jakiś sensowny pomysł. Przyznam, że ja tego pomysłu na The Purple Album nie widzę i nie słyszę. Brakuje mi w tym wszystkim duszy oryginalnych nagrań. Mówiąc wprost, słychać tu, jak znakomitym zespołem byli i są Purple – w każdej swojej odsłonie. Niestety ani jeden utwór nie dorównuje pierwowzorowi klimatem i muzycznym kunsztem. Owszem, często jest bardziej dynamicznie, a na pewno głośniej i gęściej aranżacyjnie. No cóż, dwóch gitarzystów może nie przebić Blackmore’a czy Bolina kunsztem, ale przewaga natężenia dźwięku na pewno w tym przypadku będzie po stronie wiosłowych z drużyny Coverdale’a. Tylko czy na pewno wychodzi to na dobre tym kompozycjom? To w ogóle chyba największy minus tej płyty – zamiast duszy jest efekciarstwo. Gitary chodzą bardzo ładnie, ale brakuje im subtelności oryginalnych partii. Bębny tłuką mocno, rytmicznie i… kompletnie bez polotu. O basie i klawiszach trudno cokolwiek napisać, bo w zasadzie prawie ich nie słychać. Wokale też pozostawiają wiele do życzenia i nie chodzi już nawet o styrany głos szefa grupy. Gość ma 64 lata, więc nie będzie brzmiał jak 40 lat temu, nawet jeśli swoim zachowaniem i wizerunkiem stara się oszukać czas. Ale tuszowanie jego obecnych głosowych niedostatków komputerowymi efektami i nakładaniem mnóstwa ścieżek wokalnych, tworzących chórki, wypada średnio. Przecież o fantastycznej dynamice twórczości Purpli w latach 74-76 stanowiły w dużej mierze wspólne wokale Coverdale’a i Hughesa. Pozbawienie utworów tego kapitalnego współbrzmienia z miejsca odbiera im połowę klimatu, zwłaszcza jeśli w zamian otrzymujemy wokalny „atak klonów” czyli kilka wypolerowanych ścieżek wokalnych nałożonych na siebie tak, że tworzą dodatkowy, „drugi” wokal, niestety całkowicie pozbawiony dynamiki i jaj.

Są na tym albumie pozytywy, ale i one niestety czasami pozytywami pozostają tylko w teorii. Trzeba przyznać, że panowie trochę pokombinowali w aranżacjach. Czasami jakaś dodatkowa partia, innym razem intro, którego nie było w oryginale. Tylko niestety te większe przemeblowania nie wyszły utworom na dobre. Porywające w wersji oryginalnej Sail Away tu zmieniono w akustycznego smęta, w którym w dodatku wokal kompletnie nie pasuje do monotonnego podkładu. Holy Man też brzmi bardzo przeciętnie. To w ogóle dziwny wybór, bo przecież w oryginale utwór śpiewał sam Hughes. Jednak Coverdale jest współkompozytorem i pewnie nawet jakaś wczesna wersja z nim na wokalu też leży w archiwach Deep Purple, więc można to zrozumieć. Tyle że na płycie Stormbringer ten numer w dużej mierze „robił” wokal Hughesa. Tu niestety jest monotonnie i nijako – przekombinowali, nawet jeśli podwójna gitara prowadząca w końcówce brzmi bardzo przyjemnie. Nie mam też pojęcia, po co dodano koszmarne intro do Might Just Take You Life – brzmi jakby na siłę próbowano zmienić cokolwiek w każdym numerze. Ale zmiany dużo drobniejsze, trudniejsze do wychwycenia, wyszły znacznie lepiej. Drobne smaczki dodane do The Gypsy i Mistreated w oparciu o stare koncertowe wersje Deep Purple (w przypadku tego pierwszego numeru) i Whitesnake (w przypadku drugiego) są ciekawym, choć niezbyt wielkim urozmaiceniem tych kompozycji. Fani jednak pewnie je docenią.



O dziwo lepsze wrażenie na The Purple Album robią mocniejsze numery. Dobrze – są zagrane efekciarsko, ale przynajmniej to efekciarskie łojenie jest całkiem przyjemne. Stormbringer w takiej bardziej soczystej odsłonie prezentuje się dobrze, nawet jeśli brakuje nieco klimaty oryginału i jest ogólnie za głośno i zbyt jazgotliwie. W takich kawałkach da się to przeżyć. Mimo zupełnie niepasującego wstępu broni się także mocne Lay Down Stay Down, bo to jeden z tych numerów, które nie grzeszą artyzmem, za to mają zapewnić niezły podkład do machania głową i  tej roli nowa wersja też sprawdza się całkiem dobrze. Przy numerach bardziej stonowanych wychodzi niestety różnica muzycznego kunsztu – załoga Coverdale’a to zdolni rzemieślnicy, zaś Coverdale, Hughes, Blackmore, Bolin, Lord i Paice to artyści rocka. Takich różnic nie przykryje studyjna polerka, dodatkowe partie gitary czy szybkie przebieranie palcami po gryfie. W You Keep on Moving brakuje nie tylko wokali Hughesa, ale także wyraźniejszego basu (do cholery, przecież bas to jeden z najważniejszych elementów tego utworu!) oraz odważniejszego wejścia klawiszy. No i gdzie podziało się porywające solo Bolina? Brzmi to ogólnie całkiem nieźle, ale to przecież jeden z najlepszych utworów w historii tej grupy! On nie ma brzmieć całkiem nieźle, on ma absolutnie powalać, bo taki ma potencjał. Nie powala mnie także kolejny z najpiękniejszych utworów w dorobku Purpli – Soldier of Fortune. Przesłodzono go tu okrutnie. Ja rozumiem, że Coverdale nie jest już w stanie wyciągać takich rzeczy jak 40 czy nawet 20 lat temu, ale akurat do Soldier of Fortune wystarczyłyby mu dobre „doły”, które w dalszym ciągu ma. Podpieranie się jakimiś dziwnymi efektami nakładanymi na głos to kompletna pomyłka. I jeszcze podkład jakiś taki sztuczny… Nie ma tu ani klimatu cudownej wersji oryginalnej, ani równie genialnej akustycznej wersji ze Starkers in Tokyo. Na szczęście w tym przypadku panowie częściowo naprawili swój błąd – na japońskiej wersji płyty otrzymujemy dodatkowo drugi miks tej kompozycji, pozbawiony wszelkich zbędnych ozdobników – zostaje wokal i gitara. Utwór od razu brzmi dużo lepiej i z miejsca staje się jednym z najlepszych momentów tej płyty.

Nie wnikam w prawdziwe motywacje nagrania tego albumu. Coverdale wspominał, że początkowo dość mocno był w to wszystko zaangażowany Blackmore, a gdy ten się wycofał, Coverdale nie chciał, by robota, którą już wykonał, poszła na marne. Średnio chce mi się w to wierzyć. Może i faktycznie rozmowy z Blackmore’em trwały, ale nie wierzę, że „czarny” przyłożyłby rękę do tak przekombinowanych, efekciarskich aranżacji. Po prostu nie wierzę. Opowieść o niezmarnowaniu wykonanej pracy to dobra historyjka dla mediów, ale wierze w nią jak w wygraną Agnieszki Radwańskiej w tegorocznym Wimbledonie. Coverdale stracił swojego muzycznego partnera – Douga Aldricha – i chyba nie za bardzo wie, czy jest w stanie jeszcze wykrzesać z siebie kolejny album z premierowymi numerami, zwłaszcza napisany z nowym współkompozytorem. Zatem z pomocą przyszły stare, sprawdzone kawałki. Coverdale liczy na sentyment fanów. Chyba jednak nieco się przeliczył. The Purple Album to przyzwoity tribute album, tylko że zupełnie inne oczekiwania mam, gdy za utwory któregoś z moich ulubionych zespołów bierze się grupa rockowych rzemieślników, którzy wielkiej krzywdy piosenkom nie zrobią, ale i polotem mnie nie powalą, a zupełnie czego innego oczekuję, gdy wielki artysta nagrywa swoje utwory z przeszłości. Tu już poprawność i przyzwoite rzemiosło nie wystarczą. Jeśli już brać się za to, to na poziomie Uriah Heep, którzy na płycie Celebration udowodnili, że jednak da się nie polec na takim projekcie. Nie mam wątpliwości, że The Purple Album to dopiero początek pewnego cyklu. Teraz zapewne zespół uda się w purpurową trasę koncertową, podczas której Coverdale wymiesza numery Whitesnake z kompozycjami Deep Purple (na większą skalę niż dotychczas, bo oczywiście pojedyncze kompozycje Purpli w secie Whitesnake cały czas się pojawiały). Oby wybrał mądrze, bo słuchanie Coverdale’a męczącego się niemiłosiernie w takim Love Child już na płycie jest trudne do zniesienia – przecież ten numer nawet w oryginalnej wersji był skomponowany tak, że biedny ledwo wyrabiał później na koncertach w 1976 roku. Nawet nie chcę myśleć, jak brzmiałoby to obecnie. A potem? Emerytura? Nie, to pewnie byłoby zbyt proste – przecież zawsze można nagrać od nowa kilkanaście numerów z pierwszych płyt Whitesnake i pojechać w trasę z takim starym-nowym repertuarem. The Purple Album to płyta wybitnie samochodowa. Gdy człowiek nie ma możliwości skupić się na tych kompozycjach, a chce jedynie, żeby w tle „leciało” coś dynamicznego, to wydawnictwo to może sprawdzać się całkiem przyzwoicie. Wystarczy zapomnieć o oryginałach. Oj David, David…


---

Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


4 komentarze:

  1. Nic dodać nic ująć, recenzja trafia w samo sedno sprawy. Główny nieobecny na albumie? niestety klimat.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Bębny tłuką bez polotu " dobre Tommy bez polotu .Proponuje czytać przed publikacją. Oj chłopcze drogi chłopcze bez polotu. Ha ha


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. odpowiedziałbym coś sensownego, ale z anonimami nie mam zwyczaju dyskutować. a "chłopcem" już od dość dawna nie jestem.

      Usuń
  3. Zgadzam się z recenzja..jako fan glosu Dawida od zawsze kupiłem nowa-stara plyte i słucham jej z przyjemnoscia mimo swiadomosci,ze to już nie to..pozdrawiam janusz

    OdpowiedzUsuń