Niełatwo mi pisać o nowej płycie
Davida Coverdale’a i muzyków, którzy obecnie tworzą Whitesnake. Niełatwo z
wielu powodów. Po pierwsze, Coverdale to jeden z moich trzech ulubionych
wokalistów rockowych. Jego niski głos niezmiennie wywołuje ciarki, bez względu
na to, czy słucham nagrań Deep Purple z połowy lat 70., wczesnych płyt
Whitesnake, krążka nagranego z Jimmym Page’em czy wreszcie akustycznej
koncertówki Starkers in Tokyo. Po
drugie, uwielbiam trzeci i czwarty skład Purpli. Owszem, bardzo cenię Iana
Gillana i zawsze przyznam, że to z nim Deep Purple nagrało utwory i płyty,
dzięki którym stali się legendą hard rocka, ale zawsze miałem słabość do
krążków zarejestrowanych z Glennem Hughesem (drugim ze wspomnianej trójki
wokalnych mistrzów) i właśnie Coverdale’em. Po trzecie wreszcie, ja zwyczajnie
nie lubię pisać nieprzychylnych tekstów. Wiem, że są tacy, którzy nakręcają się
tym, że mogą komuś przyłożyć, że pisząc kilka złośliwych słów pod adresem
jakiegoś artysty, potrafią wyładować cały swój gniew i stres wywołany
codziennym życiem. Ja tak nie mam – pisanie takich tekstów jest dla mnie
niezwykle męczące i nie przynosi żadnej satysfakcji. Ale czasem inaczej się nie
da… Ostatnie lata to kolejne zmiany w składzie grupy. Mam wątpliwości, czy
ktokolwiek poza samymi muzykami obecnego składu Whitesnake byłby w stanie bez
problemu wymienić, kto w tym momencie gra w tym zespole. Ale to w sumie nie
nowina. W zasadzie od połowy lat 80. Whitesnake to solowa kapela Coverdale’a.
Nowością nie jest także ponowne nagrywanie przez Whitesnake wcześniejszych
utworów Coverdale’a i jego dawnych współpracowników. Do tej pory ograniczało
się to jednak do okazjonalnych auto-coverów w postaci nowych wersji Here I Go Again czy Crying in the Rain. Teraz kaliber dużo większy – Coverdale dołącza
do coraz liczniejszego grona muzycznych weteranów, którzy masowo odgrzewają
kompozycje swoich byłych grup. Uli Jon Roth pojawił się tutaj całkiem niedawno,
Steve Hackett pojawi się niedługo. Dzisiaj czas na Davida.
Ja w zasadzie nie mam nic
przeciwko pomysłowi ponownego nagrywania swoich starych utworów. Skoro te
numery może coverować każdy muzyk na świecie, to czemu zabraniać tego gościowi,
który współtworzył te kompozycje i w zdecydowanej większości z nich śpiewał
oryginalne partie wokalne? Tylko miło byłoby, gdyby w tym wszystkim był jakiś
sensowny pomysł. Przyznam, że ja tego pomysłu na The Purple Album nie widzę i nie słyszę. Brakuje mi w tym wszystkim
duszy oryginalnych nagrań. Mówiąc wprost, słychać tu, jak znakomitym zespołem
byli i są Purple – w każdej swojej odsłonie. Niestety ani jeden utwór nie
dorównuje pierwowzorowi klimatem i muzycznym kunsztem. Owszem, często jest
bardziej dynamicznie, a na pewno głośniej i gęściej aranżacyjnie. No cóż, dwóch
gitarzystów może nie przebić Blackmore’a czy Bolina kunsztem, ale przewaga
natężenia dźwięku na pewno w tym przypadku będzie po stronie wiosłowych z
drużyny Coverdale’a. Tylko czy na pewno wychodzi to na dobre tym kompozycjom?
To w ogóle chyba największy minus tej płyty – zamiast duszy jest efekciarstwo.
Gitary chodzą bardzo ładnie, ale brakuje im subtelności oryginalnych partii.
Bębny tłuką mocno, rytmicznie i… kompletnie bez polotu. O basie i klawiszach
trudno cokolwiek napisać, bo w zasadzie prawie ich nie słychać. Wokale też
pozostawiają wiele do życzenia i nie chodzi już nawet o styrany głos szefa
grupy. Gość ma 64 lata, więc nie będzie brzmiał jak 40 lat temu, nawet jeśli
swoim zachowaniem i wizerunkiem stara się oszukać czas. Ale tuszowanie jego
obecnych głosowych niedostatków komputerowymi efektami i nakładaniem mnóstwa
ścieżek wokalnych, tworzących chórki, wypada średnio. Przecież o fantastycznej
dynamice twórczości Purpli w latach 74-76 stanowiły w dużej mierze wspólne
wokale Coverdale’a i Hughesa. Pozbawienie utworów tego kapitalnego
współbrzmienia z miejsca odbiera im połowę klimatu, zwłaszcza jeśli w zamian
otrzymujemy wokalny „atak klonów” czyli kilka wypolerowanych ścieżek wokalnych
nałożonych na siebie tak, że tworzą dodatkowy, „drugi” wokal, niestety
całkowicie pozbawiony dynamiki i jaj.
Są na tym albumie pozytywy, ale i
one niestety czasami pozytywami pozostają tylko w teorii. Trzeba przyznać, że
panowie trochę pokombinowali w aranżacjach. Czasami jakaś dodatkowa partia,
innym razem intro, którego nie było w oryginale. Tylko niestety te większe
przemeblowania nie wyszły utworom na dobre. Porywające w wersji oryginalnej Sail Away tu zmieniono w akustycznego
smęta, w którym w dodatku wokal kompletnie nie pasuje do monotonnego podkładu. Holy Man też brzmi bardzo przeciętnie.
To w ogóle dziwny wybór, bo przecież w oryginale utwór śpiewał sam Hughes. Jednak
Coverdale jest współkompozytorem i pewnie nawet jakaś wczesna wersja z nim na
wokalu też leży w archiwach Deep Purple, więc można to zrozumieć. Tyle że na
płycie Stormbringer ten numer w dużej
mierze „robił” wokal Hughesa. Tu niestety jest monotonnie i nijako –
przekombinowali, nawet jeśli podwójna gitara prowadząca w końcówce brzmi bardzo
przyjemnie. Nie mam też pojęcia, po co dodano koszmarne intro do Might Just Take You Life – brzmi jakby
na siłę próbowano zmienić cokolwiek w każdym numerze. Ale zmiany dużo
drobniejsze, trudniejsze do wychwycenia, wyszły znacznie lepiej. Drobne smaczki
dodane do The Gypsy i Mistreated w oparciu o stare koncertowe
wersje Deep Purple (w przypadku tego pierwszego numeru) i Whitesnake (w
przypadku drugiego) są ciekawym, choć niezbyt wielkim urozmaiceniem tych
kompozycji. Fani jednak pewnie je docenią.
O dziwo lepsze wrażenie na The Purple Album robią mocniejsze
numery. Dobrze – są zagrane efekciarsko, ale przynajmniej to efekciarskie
łojenie jest całkiem przyjemne. Stormbringer
w takiej bardziej soczystej odsłonie prezentuje się dobrze, nawet jeśli brakuje
nieco klimaty oryginału i jest ogólnie za głośno i zbyt jazgotliwie. W takich
kawałkach da się to przeżyć. Mimo zupełnie niepasującego wstępu broni się także
mocne Lay Down Stay Down, bo to jeden
z tych numerów, które nie grzeszą artyzmem, za to mają zapewnić niezły podkład
do machania głową i tej roli nowa wersja
też sprawdza się całkiem dobrze. Przy numerach bardziej stonowanych wychodzi
niestety różnica muzycznego kunsztu – załoga Coverdale’a to zdolni
rzemieślnicy, zaś Coverdale, Hughes, Blackmore, Bolin, Lord i Paice to artyści
rocka. Takich różnic nie przykryje studyjna polerka, dodatkowe partie gitary
czy szybkie przebieranie palcami po gryfie. W You Keep on Moving brakuje nie tylko wokali Hughesa, ale także
wyraźniejszego basu (do cholery, przecież bas to jeden z najważniejszych
elementów tego utworu!) oraz odważniejszego wejścia klawiszy. No i gdzie
podziało się porywające solo Bolina? Brzmi to ogólnie całkiem nieźle, ale to przecież
jeden z najlepszych utworów w historii tej grupy! On nie ma brzmieć całkiem
nieźle, on ma absolutnie powalać, bo taki ma potencjał. Nie powala mnie także
kolejny z najpiękniejszych utworów w dorobku Purpli – Soldier of Fortune. Przesłodzono go tu okrutnie. Ja rozumiem, że
Coverdale nie jest już w stanie wyciągać takich rzeczy jak 40 czy nawet 20 lat
temu, ale akurat do Soldier of Fortune
wystarczyłyby mu dobre „doły”, które w dalszym ciągu ma. Podpieranie się
jakimiś dziwnymi efektami nakładanymi na głos to kompletna pomyłka. I jeszcze
podkład jakiś taki sztuczny… Nie ma tu ani klimatu cudownej wersji oryginalnej,
ani równie genialnej akustycznej wersji ze Starkers
in Tokyo. Na szczęście w tym przypadku panowie częściowo naprawili swój
błąd – na japońskiej wersji płyty otrzymujemy dodatkowo drugi miks tej
kompozycji, pozbawiony wszelkich zbędnych ozdobników – zostaje wokal i gitara.
Utwór od razu brzmi dużo lepiej i z miejsca staje się jednym z najlepszych
momentów tej płyty.
Nie wnikam w prawdziwe motywacje
nagrania tego albumu. Coverdale wspominał, że początkowo dość mocno był w to
wszystko zaangażowany Blackmore, a gdy ten się wycofał, Coverdale nie chciał,
by robota, którą już wykonał, poszła na marne. Średnio chce mi się w to
wierzyć. Może i faktycznie rozmowy z Blackmore’em trwały, ale nie wierzę, że
„czarny” przyłożyłby rękę do tak przekombinowanych, efekciarskich aranżacji. Po
prostu nie wierzę. Opowieść o niezmarnowaniu wykonanej pracy to dobra
historyjka dla mediów, ale wierze w nią jak w wygraną Agnieszki Radwańskiej w
tegorocznym Wimbledonie. Coverdale stracił swojego muzycznego partnera – Douga
Aldricha – i chyba nie za bardzo wie, czy jest w stanie jeszcze wykrzesać z
siebie kolejny album z premierowymi numerami, zwłaszcza napisany z nowym współkompozytorem.
Zatem z pomocą przyszły stare, sprawdzone kawałki. Coverdale liczy na sentyment
fanów. Chyba jednak nieco się przeliczył. The
Purple Album to przyzwoity tribute
album, tylko że zupełnie inne oczekiwania mam, gdy za utwory któregoś z
moich ulubionych zespołów bierze się grupa rockowych rzemieślników, którzy
wielkiej krzywdy piosenkom nie zrobią, ale i polotem mnie nie powalą, a
zupełnie czego innego oczekuję, gdy wielki artysta nagrywa swoje utwory z
przeszłości. Tu już poprawność i przyzwoite rzemiosło nie wystarczą. Jeśli już
brać się za to, to na poziomie Uriah Heep, którzy na płycie Celebration
udowodnili, że jednak da się nie polec na takim projekcie. Nie mam wątpliwości,
że The Purple Album to dopiero
początek pewnego cyklu. Teraz zapewne zespół uda się w purpurową trasę
koncertową, podczas której Coverdale wymiesza numery Whitesnake z kompozycjami
Deep Purple (na większą skalę niż dotychczas, bo oczywiście pojedyncze
kompozycje Purpli w secie Whitesnake cały czas się pojawiały). Oby wybrał
mądrze, bo słuchanie Coverdale’a męczącego się niemiłosiernie w takim Love Child już na płycie jest trudne do
zniesienia – przecież ten numer nawet w oryginalnej wersji był skomponowany
tak, że biedny ledwo wyrabiał później na koncertach w 1976 roku. Nawet nie chcę
myśleć, jak brzmiałoby to obecnie. A potem? Emerytura? Nie, to pewnie byłoby
zbyt proste – przecież zawsze można nagrać od nowa kilkanaście numerów z
pierwszych płyt Whitesnake i pojechać w trasę z takim starym-nowym repertuarem.
The Purple Album to płyta wybitnie
samochodowa. Gdy człowiek nie ma możliwości skupić się na tych kompozycjach, a
chce jedynie, żeby w tle „leciało” coś dynamicznego, to wydawnictwo to może
sprawdzać się całkiem przyzwoicie. Wystarczy zapomnieć o oryginałach. Oj David,
David…
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Nic dodać nic ująć, recenzja trafia w samo sedno sprawy. Główny nieobecny na albumie? niestety klimat.
OdpowiedzUsuń"Bębny tłuką bez polotu " dobre Tommy bez polotu .Proponuje czytać przed publikacją. Oj chłopcze drogi chłopcze bez polotu. Ha ha
OdpowiedzUsuńodpowiedziałbym coś sensownego, ale z anonimami nie mam zwyczaju dyskutować. a "chłopcem" już od dość dawna nie jestem.
UsuńZgadzam się z recenzja..jako fan glosu Dawida od zawsze kupiłem nowa-stara plyte i słucham jej z przyjemnoscia mimo swiadomosci,ze to już nie to..pozdrawiam janusz
OdpowiedzUsuń