Ten rok to prawdziwa huśtawka
nastrojów dla fanów grupy Scorpions. Z jednej strony nowa płyta zespołu, która…
jest jaka jest, z drugiej – dwa nowe krążki byłych gitarzystów formacji (i nie
zapominajmy o koncercie, który grupa da już za kilka dni w Łodzi). O ile Uli
Jon Roth postawił na sprawdzony materiał swojego byłego zespołu i postanowił
przypomnieć go w odświeżonej formie, o tyle jego poprzednik w Scorpions,
Michael Schenker, nagrał nowe autorskie kompozycje w ramach swojego projektu
Michael Schenker’s Temple of Rock. Skład zebrał bardzo zacny. Sekcję rytmiczną
stanowią byli wieloletni członkowie Scorpions – Francis Buchholz i Herman „Ze
German” Rarebell – na drugiej gitarze i klawiszach Schenkera wspiera jego
długoletni współpracownik Wayne Findlay, zaś obowiązki wokalne ponownie wziął
na siebie Doogie White – były wokalista Rainbow i Yngwie Malmsteen’s Rising
Force, który nieco ponad 20 lat temu przegrał na ostatniej prostej wyścig po
posadę następcy Bruce’a Dickinsona w Iron Maiden. Być może nie są to wielkie
gwiazdy rocka, ale to solidna ekipa weteranów, którzy z niejednego rockowego
pieca chleb jedli i fuszerki raczej nie odwalają, choć i na wyżyny artyzmu
raczej się nie wznoszą. W zasadzie można by powiedzieć, że ta charakterystyka
przekłada się na krążek, który nagrał ten skład – Spirit on a Mission to płyta bardzo solidna, wstydu twórcom nie
przynosi, ale do wielkiej ekscytacji po odsłuchu jednak dość daleko.
Jest ciężko. I to od samego
początku. Słychać natychmiast, że nie będzie to płyta wypełniona delikatnymi
dźwiękami, natchnionymi solówkami i dźwiękowymi pejzażami. Mocne riffy, solidny
łomot perkusji, silne wokale White’a i dynamika – to Spirit on a Mission w pigułce. Niby zaczyna się dość niepozornie i
leniwie, ale gdy po kilkunastu sekundach Live
and Let Live wchodzi ostry riff i perkusyjna galopada, to wiadomo, że to
leniwe intro było zwykłą ściemą. White nie pierwszy raz w życiu upodabnia się
wokalnie do pewnego nieżyjącego już małego człowieka o wielkim głosie, którego
niegdyś zastąpił pośrednio w Rainbow. Utwór zgrabnie łączy „patataj metal”,
którym przesiąknięta jest niezbyt skomplikowana, za to intensywna partia
perkusji, z typowo rockowym brzmieniem gitar. Przyjemnie, choć mocno sztampowo,
jest także w kolejnym kawałku – Communion
– który nie tylko ze względu na tytuł mógłby spokojnie znaleźć się na solowej
płycie Glenna Hughesa. Zwrotka – refren z chwytliwymi chórkami – zwrotka –
ponownie refren – bridge – solo gitarowe – zwrotka – refren do samego końca. I
tak w zasadzie w każdym numerze. Schemat oklepany jak tyłek półnagiej kelnerki
w obskurnej knajpie, ale skoro muzycy lubią takie klimaty, a i ich fanom
niespecjalnie takie zamknięcie się w rockowych oczywistościach przeszkadza, to
może nie ma co narzekać. Nic zatem dziwnego, że w sumie o niemal każdym kawałku
na tym albumie można by napisać podobne opinie. Różnica polega na tym, że
czasem jest bardziej rockowo, innym razem raczej w klimatach energicznego,
niezbyt wyrafinowanego heavy metalu. No i czasami zwyczajnie lepiej „wchodzi”,
a czasami trochę słabiej, choć tak naprawdę nie mam bladego pojęcia, od czego
to zależy, skoro poszczególne numery z worka rockowego i metalowego
niespecjalnie odbiegają od siebie muzycznie. Lepiej na pewno wchodzi Vigilante Man – utwór po prostu
przebojowy. Generalnie numery rockowe jakoś bardziej mi pasują na tym krążku,
ale być może to kwestia tego, że z metalem nigdy nie było mi specjalnie po
drodze – nawet z tak chwytliwą i wygładzoną jego odmianą. Zresztą nie wiem, czy
potrafię bez ataków śmiechu słuchać utworu, w którym grupa lekko podstarzałych
rockmanów obiecuje (grozi?), że „rockną
to miasto – miasto miłości” (Rock City),
w dodatku na tle dość sztampowej galopady. Dużo lepiej sprawdza się oparte na
prostym sabbathowym riffie Saviour
Machine. Nie dzieje się tu nic zaskakującego, ale przynajmniej klimat jakby
nieco bardziej „mój”. No i dobry gitarowy jazgot zawsze w cenie, choć mogli
sobie panowie darować przynajmniej z 90 sekund monotonnego łojenia tego samego
motywu.
Całkiem niezły klimat mamy w All Our Yesterdays. Zarówno motyw
gitarowy, jak i podbitka perkusyjna są powtarzane do znudzenia, ale całość
prezentuje się intrygująco, dynamicznie i – co tu dużo gadać – dość mocno w
stylu solowych dokonań Dio. Bulletproof
to z kolei pewne skojarzenia z metalowymi operami w rodzaju projektu Avantasia
– słychać to zwłaszcza w wokalach, także w chórkach. Dynamika, polot, pewna
wzniosłość, pompatyczność wręcz – przy okazji także trochę metalowego kiczu i
biesiady, ale to przecież także nieodłączna część tego gatunku. Albo potrafi
się czasem przymknąć na to oko (i ucho), albo nie ma co się zabierać za
słuchanie tego typu muzyki. Dobrze, że pod koniec płyty Schenker i spółka
serwują trzy krótsze numery. Ten album pokazuje, że jednak w przypadku płyty
opierającej się na dobrze znanych schematach, czasami niespełna cztery minuty
to czas wystarczający. Później zaczyna się powtarzanie tych samych motywów i
męczenie słuchacza trochę na siłę przeciąganymi partiami gitary. Tu na koniec
mamy kilka bardziej zwartych kawałków, co
sprawia, że płyta zostawia nas z całkiem niezłymi odczuciami. Tym bardziej, że
takie Good Times jest nieprzyzwoicie
chwytliwe i w pewien sposób urocze w swojej nostalgii za dawnymi czasami,
wyrażanej nie tylko w tekście, ale także w bardzo tradycyjnej hardrockowej
formie muzycznej. Tu nie ma kompletnie nic nowego, ale czasem po prostu
przyjemnie słucha się takich numerów, które znamy dobrze już przy pierwszym
odsłuchu i które od razu zatrzymujemy w głowie – czy tego chcemy czy nie.
Równie chwytliwe – choć tym razem z „worka” metalowego – jest następne na
płycie Restless Heart. Co jak co, ale
talent do pisania wpadających w ucho refrenów to ci goście mają. Nie jestem
przekonany, czy to na pewno jest zaleta, ale skoro nie jest to płyta, przy
której trzeba by było bardzo angażować szare komórki, to i zastanawiać się nad
tym szczególnie intensywnie nie mam zamiaru.
Spirit on a Mission to 51 minut całkiem dobrego łojenia. Czasami
bliższego klimatom rockowym, czasami osadzonego w stylistyce metalowej. Ja
zawsze byłem przede wszystkim fanem rocka, więc bliżej mi do kompozycji z tej
pierwszej grupy, ale przyznaję, że całości słucha się naprawdę nieźle. Ta płyta
ani przez chwilę nie próbuje być w żaden sposób przełomowa. Żeby w muzyce
hardrockowej czy heavymetalowej nagrać coś naprawdę porywającego i wnoszącego
jakąś świeżość, należy chyba w tym momencie śmiało mieszać elementy różnych
muzycznych stylów, a nie tylko trzymać się kurczowo tradycyjnego brzmienia i
zwrotkowo-refrenowej struktury kompozycji. Ale rozumiem, ze nie wszyscy muzycy
– nawet ci znani – muszą chcieć zbawiać świat, zwłaszcza na tym etapie kariery.
Michael Schenker i jego ekipa nagrali mocny, bardzo gitarowy krążek, przy
którym nie sposób nie pomachać rytmicznie łbem, choć rockowo-metalowych oczywistości
mamy tu więcej, niż jestem w stanie przyjąć bez szkód dla wewnętrznej równowagi
mojego organizmu. Zaryzykuję tezę, że to bardziej album dla fanów Dio niż
dawnych grup Schenkera – Scorpions i UFO – choć generalnie każdy zwolennik
niezbyt wymagającego, ale łatwo wpadającego w ucho hard rocka i heavy metalu
pewnie znajdzie tu sporo dla siebie. Nie wiem, czy za pół roku albo za rok (nie
mówiąc o odleglejszej przyszłości) wciąż będę choćby sporadycznie wracał do Spirit on a Mission, ale wykluczyć tego
nie mogę. Do tegorocznej płyty Scorpions wracać nie chcę już nigdy w życiu,
więc tu Schenker ma już wyraźną przewagę nad bratem i swoim macierzystym
zespołem. To oczywiście nie zawody sportowe, a i samo porównywanie należy
traktować z przymrużeniem oka, ale czasami pewne zestawienia same się
narzucają. W tym roku w pojedynku Scorpions kontra byli gitarzyści zdecydowanie
triumfują dawni wiosłowi zespołu, choć głównie z powodu słabości przeciwnika.
Sami zaprezentowali się solidnie, co wobec niedyspozycji ich byłej grupy
musiało poskutkować nokautem. Ale to wciąż raczej gala Polsatu w Bździochach
Trybunalskich niż prestiżowe bokserskie zawody w dużym kasynie w Las Vegas.
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Słuchając miałem wrażenie, że każdy utwór już gdzieś słyszałem. Z jednej strony jest to zarzut, ale z drugiej - ludzie lubią to, co już znają. Słuchało się miło, może kiedyś jeszcze wrócę do tego krążka. No i już się nie dziwię, dlaczego Herman Rzadkidzwon (^^) tak zachwycał się Sting in the Tail Scorpionsów - to też względnie ciężka, ale i mało odkrywcza płyta ;)
OdpowiedzUsuń