środa, 6 maja 2015

Michael Schenker's Temple of Rock - Spirit on a Mission [2015]


Ten rok to prawdziwa huśtawka nastrojów dla fanów grupy Scorpions. Z jednej strony nowa płyta zespołu, która… jest jaka jest, z drugiej – dwa nowe krążki byłych gitarzystów formacji (i nie zapominajmy o koncercie, który grupa da już za kilka dni w Łodzi). O ile Uli Jon Roth postawił na sprawdzony materiał swojego byłego zespołu i postanowił przypomnieć go w odświeżonej formie, o tyle jego poprzednik w Scorpions, Michael Schenker, nagrał nowe autorskie kompozycje w ramach swojego projektu Michael Schenker’s Temple of Rock. Skład zebrał bardzo zacny. Sekcję rytmiczną stanowią byli wieloletni członkowie Scorpions – Francis Buchholz i Herman „Ze German” Rarebell – na drugiej gitarze i klawiszach Schenkera wspiera jego długoletni współpracownik Wayne Findlay, zaś obowiązki wokalne ponownie wziął na siebie Doogie White – były wokalista Rainbow i Yngwie Malmsteen’s Rising Force, który nieco ponad 20 lat temu przegrał na ostatniej prostej wyścig po posadę następcy Bruce’a Dickinsona w Iron Maiden. Być może nie są to wielkie gwiazdy rocka, ale to solidna ekipa weteranów, którzy z niejednego rockowego pieca chleb jedli i fuszerki raczej nie odwalają, choć i na wyżyny artyzmu raczej się nie wznoszą. W zasadzie można by powiedzieć, że ta charakterystyka przekłada się na krążek, który nagrał ten skład – Spirit on a Mission to płyta bardzo solidna, wstydu twórcom nie przynosi, ale do wielkiej ekscytacji po odsłuchu jednak dość daleko.

Jest ciężko. I to od samego początku. Słychać natychmiast, że nie będzie to płyta wypełniona delikatnymi dźwiękami, natchnionymi solówkami i dźwiękowymi pejzażami. Mocne riffy, solidny łomot perkusji, silne wokale White’a i dynamika – to Spirit on a Mission w pigułce. Niby zaczyna się dość niepozornie i leniwie, ale gdy po kilkunastu sekundach Live and Let Live wchodzi ostry riff i perkusyjna galopada, to wiadomo, że to leniwe intro było zwykłą ściemą. White nie pierwszy raz w życiu upodabnia się wokalnie do pewnego nieżyjącego już małego człowieka o wielkim głosie, którego niegdyś zastąpił pośrednio w Rainbow. Utwór zgrabnie łączy „patataj metal”, którym przesiąknięta jest niezbyt skomplikowana, za to intensywna partia perkusji, z typowo rockowym brzmieniem gitar. Przyjemnie, choć mocno sztampowo, jest także w kolejnym kawałku – Communion – który nie tylko ze względu na tytuł mógłby spokojnie znaleźć się na solowej płycie Glenna Hughesa. Zwrotka – refren z chwytliwymi chórkami – zwrotka – ponownie refren – bridge – solo gitarowe – zwrotka – refren do samego końca. I tak w zasadzie w każdym numerze. Schemat oklepany jak tyłek półnagiej kelnerki w obskurnej knajpie, ale skoro muzycy lubią takie klimaty, a i ich fanom niespecjalnie takie zamknięcie się w rockowych oczywistościach przeszkadza, to może nie ma co narzekać. Nic zatem dziwnego, że w sumie o niemal każdym kawałku na tym albumie można by napisać podobne opinie. Różnica polega na tym, że czasem jest bardziej rockowo, innym razem raczej w klimatach energicznego, niezbyt wyrafinowanego heavy metalu. No i czasami zwyczajnie lepiej „wchodzi”, a czasami trochę słabiej, choć tak naprawdę nie mam bladego pojęcia, od czego to zależy, skoro poszczególne numery z worka rockowego i metalowego niespecjalnie odbiegają od siebie muzycznie. Lepiej na pewno wchodzi Vigilante Man – utwór po prostu przebojowy. Generalnie numery rockowe jakoś bardziej mi pasują na tym krążku, ale być może to kwestia tego, że z metalem nigdy nie było mi specjalnie po drodze – nawet z tak chwytliwą i wygładzoną jego odmianą. Zresztą nie wiem, czy potrafię bez ataków śmiechu słuchać utworu, w którym grupa lekko podstarzałych rockmanów obiecuje (grozi?), że „rockną to miasto – miasto miłości” (Rock City), w dodatku na tle dość sztampowej galopady. Dużo lepiej sprawdza się oparte na prostym sabbathowym riffie Saviour Machine. Nie dzieje się tu nic zaskakującego, ale przynajmniej klimat jakby nieco bardziej „mój”. No i dobry gitarowy jazgot zawsze w cenie, choć mogli sobie panowie darować przynajmniej z 90 sekund monotonnego łojenia tego samego motywu.

Całkiem niezły klimat mamy w All Our Yesterdays. Zarówno motyw gitarowy, jak i podbitka perkusyjna są powtarzane do znudzenia, ale całość prezentuje się intrygująco, dynamicznie i – co tu dużo gadać – dość mocno w stylu solowych dokonań Dio. Bulletproof to z kolei pewne skojarzenia z metalowymi operami w rodzaju projektu Avantasia – słychać to zwłaszcza w wokalach, także w chórkach. Dynamika, polot, pewna wzniosłość, pompatyczność wręcz – przy okazji także trochę metalowego kiczu i biesiady, ale to przecież także nieodłączna część tego gatunku. Albo potrafi się czasem przymknąć na to oko (i ucho), albo nie ma co się zabierać za słuchanie tego typu muzyki. Dobrze, że pod koniec płyty Schenker i spółka serwują trzy krótsze numery. Ten album pokazuje, że jednak w przypadku płyty opierającej się na dobrze znanych schematach, czasami niespełna cztery minuty to czas wystarczający. Później zaczyna się powtarzanie tych samych motywów i męczenie słuchacza trochę na siłę przeciąganymi partiami gitary. Tu na koniec mamy kilka bardziej zwartych  kawałków, co sprawia, że płyta zostawia nas z całkiem niezłymi odczuciami. Tym bardziej, że takie Good Times jest nieprzyzwoicie chwytliwe i w pewien sposób urocze w swojej nostalgii za dawnymi czasami, wyrażanej nie tylko w tekście, ale także w bardzo tradycyjnej hardrockowej formie muzycznej. Tu nie ma kompletnie nic nowego, ale czasem po prostu przyjemnie słucha się takich numerów, które znamy dobrze już przy pierwszym odsłuchu i które od razu zatrzymujemy w głowie – czy tego chcemy czy nie. Równie chwytliwe – choć tym razem z „worka” metalowego – jest następne na płycie Restless Heart. Co jak co, ale talent do pisania wpadających w ucho refrenów to ci goście mają. Nie jestem przekonany, czy to na pewno jest zaleta, ale skoro nie jest to płyta, przy której trzeba by było bardzo angażować szare komórki, to i zastanawiać się nad tym szczególnie intensywnie nie mam zamiaru.

Spirit on a Mission to 51 minut całkiem dobrego łojenia. Czasami bliższego klimatom rockowym, czasami osadzonego w stylistyce metalowej. Ja zawsze byłem przede wszystkim fanem rocka, więc bliżej mi do kompozycji z tej pierwszej grupy, ale przyznaję, że całości słucha się naprawdę nieźle. Ta płyta ani przez chwilę nie próbuje być w żaden sposób przełomowa. Żeby w muzyce hardrockowej czy heavymetalowej nagrać coś naprawdę porywającego i wnoszącego jakąś świeżość, należy chyba w tym momencie śmiało mieszać elementy różnych muzycznych stylów, a nie tylko trzymać się kurczowo tradycyjnego brzmienia i zwrotkowo-refrenowej struktury kompozycji. Ale rozumiem, ze nie wszyscy muzycy – nawet ci znani – muszą chcieć zbawiać świat, zwłaszcza na tym etapie kariery. Michael Schenker i jego ekipa nagrali mocny, bardzo gitarowy krążek, przy którym nie sposób nie pomachać rytmicznie łbem, choć rockowo-metalowych oczywistości mamy tu więcej, niż jestem w stanie przyjąć bez szkód dla wewnętrznej równowagi mojego organizmu. Zaryzykuję tezę, że to bardziej album dla fanów Dio niż dawnych grup Schenkera – Scorpions i UFO – choć generalnie każdy zwolennik niezbyt wymagającego, ale łatwo wpadającego w ucho hard rocka i heavy metalu pewnie znajdzie tu sporo dla siebie. Nie wiem, czy za pół roku albo za rok (nie mówiąc o odleglejszej przyszłości) wciąż będę choćby sporadycznie wracał do Spirit on a Mission, ale wykluczyć tego nie mogę. Do tegorocznej płyty Scorpions wracać nie chcę już nigdy w życiu, więc tu Schenker ma już wyraźną przewagę nad bratem i swoim macierzystym zespołem. To oczywiście nie zawody sportowe, a i samo porównywanie należy traktować z przymrużeniem oka, ale czasami pewne zestawienia same się narzucają. W tym roku w pojedynku Scorpions kontra byli gitarzyści zdecydowanie triumfują dawni wiosłowi zespołu, choć głównie z powodu słabości przeciwnika. Sami zaprezentowali się solidnie, co wobec niedyspozycji ich byłej grupy musiało poskutkować nokautem. Ale to wciąż raczej gala Polsatu w Bździochach Trybunalskich niż prestiżowe bokserskie zawody w dużym kasynie w Las Vegas.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

1 komentarz:

  1. Słuchając miałem wrażenie, że każdy utwór już gdzieś słyszałem. Z jednej strony jest to zarzut, ale z drugiej - ludzie lubią to, co już znają. Słuchało się miło, może kiedyś jeszcze wrócę do tego krążka. No i już się nie dziwię, dlaczego Herman Rzadkidzwon (^^) tak zachwycał się Sting in the Tail Scorpionsów - to też względnie ciężka, ale i mało odkrywcza płyta ;)

    OdpowiedzUsuń