Teoretycznie od światowego
debiutu rockowej młodzieży z Islandii minęło zaledwie kilkanaście miesięcy, ale
prawda jest taka, że płyta Voyage –
tak naprawdę druga w dorobku zespołu – została nagrana na długo, zanim
wytwórnia Nuclear Blast zauważyła grupę i pozwoliła jej zaistnieć poza
ojczyzną. Latem albumowi stukną trzy lata od daty islandzkiej premiery, a dla
tak młodej kapeli trzy lata to cała wieczność. Dlatego nie da się ukryć, że po
nowym krążku The Vintage Caravan zatytułowanym Arrival oczekiwałem nie tylko przynajmniej utrzymania wysokiego
poziomu debiutu, ale też dowodu na to, że trio rozwija się i przez te trzy lata
nie ograniczało się tylko do czerpania przyjemności wiążących się z koncertami
dla coraz liczniejszego grona fanów w całej Europie. Na Voyage zaskoczyli ciekawym hard rockiem z domieszką stonera, blues
rocka i psychodelii. Potrafili uczynić atut ze swojej młodości i idącej z nią w
parze dynamiki, a jednocześnie momentami prezentowali się nad wyraz dojrzale
jak na nastolatków. Ale poprzeczka musi iść w górę – nie można być wiecznie
„młodym obiecującym” (chyba że jest się polskim piłkarzem przed trzydziestką).
Początek nie rozczarowuje. Po
wprowadzeniu do Last Day of Light,
które brzmieniem przypomina, czemu The Vintage Caravan byli niedawno w trasie z
Blues Pills, Islandczycy z miejsca przechodzą do mocnego uderzenia sekcji
rytmicznej świetnie uzupełnianego ciężką gitarą. Wokal Óskara Logi podobnie jak
na poprzedniej płycie jest nasączony dość obficie pogłosem, co nie wszystkim
musi się podobać, ale myślę, że sprawdza się całkiem nieźle. Zamiast wychodzić
na pierwszy plan, wtapia się nieco w instrumenty i tworzy z nimi jedną „masę
dźwiękową”. Szybko okazuje się, ze element ciężkości i dynamiki z poprzedniej
płyty został zachowany. Monolith nie
należy do specjalnie wyszukanych numerów, ale świetnie sprawdza się w roli
szybkiego strzału z mocnym riffem. Promujące płytę nagranie Babylon zaskakuje chwytliwym refrenem
mimo ciężaru i dość złożonej struktury całości. Początek nie zawodzi, ale jest
nieco jednowymiarowy. Pierwszy bardzo mocny punkt płyty przychodzi wraz z
niemal siedmiominutowym numerem Eclipsed,
w którym w końcu słychać, że muzycy nie zapomnieli też o tej drugiej stronie
swojej twórczości, skupiającej się na klimacie i przestrzeni. Główny, mocno
sabbathowy riff znakomicie wchodzi po świetnym, trochę tajemniczym intrze, ale
zespół nie zalewa słuchaczy przez cały czas deszczem riffów. W zwrotkach jest
ciszej, spokojniej, bardziej klimatycznie. A do tego niesamowicie melodyjnie w
starym dobrym stylu przełomu lat 60. i 70. Fantastyczny balans ciężaru i
klimatu – nie mam pojęcia, kiedy zleciało te prawie siedem minut.
Numery takie jak Shaken Beliefs czy Crazy Horse pokazują, że muzycy grupy posiedli cenną umiejętność
pisania numerów, które łączą mocne przyłożenie z przystępnością. Z jednej
strony tworzą fantastyczny, często dość posępny czy katastroficzny klimat, z
drugiej – potrafią ubrać to w takie formy wyrazu, że nie sposób nie pomachać
głową w rytm tych dynamicznych „łupanek”. Znakomicie brzmi Sandwalker. Niby zwyczajny, dynamiczny rockowy wykop, ale brzmi
absolutnie porywająco, zwłaszcza w drugiej części, kiedy wszystko na moment
zwalnia, daje chwilę wytchnienia, by za moment wybuchnąć ze zdwojoną mocą
fantastycznym, gęstym aranżem i hardrockowym szaleństwem, które prowadzi nas
już do samego końca. To drugi z najmocniejszych punktów albumu. Po tym solidnym
przyłożeniu bardzo spokojne Innerverse
mogłoby zaskakiwać, ale według mnie to bardzo dobrze przemyślany zabieg. Nie
tylko daje okazję do oddechu, ale przypomina, że właśnie ta umiejętność
budowania klimatu w oparciu o oszczędniejsze zagrywki i mniejsze natężenie
dźwięku sprawiła, że młodzi Islandczycy wyróżniali się z całej masy solidnych
hardrockowych zespołów potrafiących narobić niezłego hałasu w starym dobrym
stylu. Te trzy minuty spokoju i nieco tajemniczej atmosfery ze świetnym motywem
basowym to idealny przerywnik przed hardrockowym wybuchem drugiej części, gdy
perkusja i gitara grzeją aż miło. I choć pod koniec utwór znowu zwalnia,
soczysta gitara już nie milknie i prowadzi go do samego końca na tle kaskady
perkusyjnych wypełnień. Do tego bardzo przyjemne tło klawiszowe, które
znakomicie dopełnia aranżację. Tak – właśnie o takie numery mi chodziło, kiedy
chciałem, żeby ten nowy album brzmiał już nieco dojrzalej od Voyage.
Ciekawostką jest numer Carousel, który brzmi jak wczesne Rush
grane z metalowym zacięciem. Znakomita partia basu, świetna dynamika całości i
fenomenalna, gęsta gitara, choć mam wrażenie, że numer nie do końca pasuje
klimatem do reszty. Zakończenie płyty to kolejny mocny punkt. To już tradycja,
że ostatni kawałek na płycie The Vintage Caravan to długi numer, w którym trio
pozwala sobie na dłuższe i dalsze „odjazdy”. Winter Queen świetnie się w tę tradycję wpisuje. Zaczyna się znowu
mocno, choć zespół szybko nadaje temu kawałkowi nieco podniosły klimat w
refrenie, jak przystało na numer o takim tytule. Czekałem na jakiś zaskakujący
zwrot akcji, może trochę psychodelicznego kosmosu i choć się nie doczekałem, to
ta druga, instrumentalna część utworu znakomicie podtrzymała atmosferę
kompozycji i poprowadziła album do klimatycznego końca. No, prawie… Są jeszcze
na limitowanej wersji płyty dwa dodatkowe numery – najkrótsze w całym zestawie.
Jedna z nich – Say Hello – to w
zasadzie miniaturka oparta na połączeniu brzmień plemiennych i elementów
folkowych, która może stanowić znakomitą bazę dla długich koncertowych
improwizacji utrzymanych w psychodelicznym duchu. Ciekawy dodatek, choć
rozumiem, czemu nie znalazł się w zasadniczej części krążka.
Arrival słucha się bardzo przyjemnie, ale to jeszcze chyba nie jest
płyta, którą The Vintage Caravan byliby w stanie absolutnie powalić świat
muzyczny na kolana, choć zdecydowanie są na dobrej drodze. Ślady pewnej
muzycznej naiwności, które były do pewnego stopnia obecne na bardzo udanym
„światowym” debiucie, tu są już dużo mniej słyszalne, całość brzmi ciężej,
mroczniej, sprawia wrażenie bardziej przemyślanej, ale czuję, że tych gości
stać na więcej. Wierzę w nich i na pewno będę wracał do Arrival, bo jest tu sporo fenomenalnej muzyki, ale to jeszcze nie
jest ten album, który po latach będzie wspominany jako płyta, która pozwoliła
grupie wejść do ekstraklasy młodych rockowych zespołów na starym kontynencie.
Ta płyta nadejdzie, jestem o tym przekonany. Arrival to spory krok w dobrym kierunku.
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Nie znałem wcześniej i jestem mile zaskoczony :) Dzięki
OdpowiedzUsuńa proszę. Islandia jak widać i słychać jest nie tylko czarująca, ale i intrygujące zespoły na świat wydaje ;)
Usuń