piątek, 16 czerwca 2017

Sólstafir - Berdreyminn [2017]



Niedawno grupa Ulver wydała swój nowy album, na którym wykonała kolejną stylistyczną woltę, tym razem czerpiąc garściami z muzyki elektronicznej, nowofalowej, a nawet synthpopowej lat 80. Teoretycznie krok dość zaskakujący jak na formację, która zaczynała od naprawdę ciężkiego metalu, ale fani tego zespołu już od dawna wiedzą, że z grupą Ulver nie ma sensu do czegokolwiek się przyzwyczajać, bo panowie lubią mieszać mocno i często. Sólstafir to kolejna formacja z północy Europy, która z biegiem lat stopniowo zmieniała swoje brzmienie, tracąc niewątpliwie po drodze część fanów, ale zdobywając jednocześnie wielu nowych, którym wcześniejsze brzmienie niekoniecznie musiało odpowiadać. Przeszli długą drogę od black metalu i viking metalu przez progresję i post-rock/post-metal, aż dotarli do chwili obecnej – płyta Berdreyminn to mieszanka brzmień zawartych na poprzednich kilku albumach formacji, ale także – jak w przypadku zespołu Ulver – zahaczająca momentami o przebojową muzykę nowofalową czy nawet synthpopową. Czy to się przyjmie? Mam wrażenie, że wśród sporego procenta fanów już się przyjęło, choć nie do końca przekłada się to na moją opinię o tym albumie.

Fani oczywiście byli na to poniekąd przygotowywani – pierwszy singiel z płyty, nagranie ĺsafold, dość mocno flirtował z klimatami lat 80., mimo zachowania jednak rockowego brzmienia. Przede wszystkim wpada w ucho i na pewno zostaje w głowie, przede wszystkim dzięki prostemu, ale mocno zaznaczonemu rytmowi. Sólstafir nie poszedł jednak tak daleko w tym kierunku jak Ulver. ĺsafold to w zasadzie jedyny numer idący w kierunku dynamicznego, nieco nowofalowego grania. Jeśli doszukiwać się jeszcze gdzieś tego typu wpływów, to być może nieco na siłę także w drugim nagraniu, które krążek zapowiadało – dynamicznym Bláfjall – choć tu zdecydowanie więcej jest rockowego ognia i ciężaru, zwłaszcza w drugiej części kompozycji. Na płycie dominują zatem przede wszystkim intensywne rockowe brzmienia i gęste aranżacje, jak w otwierającym krążek numerze Silfur-Refur czy w Hvit Sæng i Ambátt. Nie brak też kompozycji spokojniejszych, przesiąkniętych tajemniczym, może nieco mrocznym klimatem. W końcu to zespół z Islandii! Hula czy pierwsze kilka minut Hvit Sæng z pewnością zadowolą fanów przenikania islandzkiego chłodu i melancholii do muzyki pochodzących stamtąd artystów. Może nawet przydałoby się więcej takich utworów w zestawie. Zdecydowanie warto też zwrócić uwagę na numer zatytułowany Dýrafjörður – jeden z najlepszych na płycie. Znowu kapitalny, melancholijny klimat, melodia pięknie prowadzona przez fortepian, ale najważniejsze jest tu świetne, bardzo klimatyczne tło gitarowe, które nadaje kompozycji charakteru i nieco podniosłości.

Przyznam jednak, że nie do końca potrafię się wczuć w atmosferę muzyki zawartej na Berdreyminn. Czasami trudno mi utrzymać wątek, na przykład w Nárós, które zaczyna się niezwykle klimatycznie, ale nagle, kompletnie od czapy, zmienia się w mocny, rockowy numer. Brak krótszych (poza ĺsafold) kompozycji na pewno też nie sprzyja łatwemu wchłanianiu tej muzyki. Oczywiście teoretycznie spora długość utworów to żadna przeszkoda, ale tu kilka razy miałem wrażenie, że numery były wyciągane nieco na siłę. Oczywiście część słuchaczy zapewne nie będzie w stanie przetrawić przeważnie wykrzykiwanych wokali i momentami ich osobliwej linii melodycznej, ale specyfikę śpiewu wokalisty grupy po prostu przyjmuje się w pakiecie z całą resztą twórczości tego zespołu. Trochę brakuje mi tutaj magicznego klimatu niektórych kompozycji z płyty poprzedniej, Ótta. To oczywiście dobrze, że zespół wciąż nie chce nagrywać podobnych do siebie albumów, ale gdzieś przy okazji zniknęła chyba część magii, która sprawiała, że poprzedniego krążka słucha się tak dobrze. Płyta ma kapitalne momenty, ale na razie nie zdołała zatrzymać mnie przy sobie na tyle skutecznie, żebym wracał do całości. Dam jej jeszcze szansę, bo to granie nietuzinkowe, ale na razie trzymam się kilku najlepszych fragmentów.

1. Silfur-Refur (6:54)
2. ĺsafold (4:58)
3. Hula (7:07)
4. Nárós (7:23)
5. Hvit Sæng (7:22)
6. Dýrafjörður (7:31)
7. Ambátt (8:08)
8. Bláfjall (8:00)
9. Svart Blóð (4:49) (wydanie deluxe)
10. Samband I Berlin (4:23) (wydanie deluxe)



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

2 komentarze:

  1. Prawda jest taka, że na większości płyt jest tylko kilka naprawdę magicznych momentów. Poprzedni album Sólstafir "Ótta" był doskonały prawie w całości, ale takie dzieła zdarzają się rzadko nawet w przypadku największych zespołów. Ja uważam, że można tylko się cieszyć, że istnieją zespoły takie jak Sólstafir, których twórczość potrafi naprawdę poruszyć coś w sercu, a nie jest tylko produktem obliczonym na zysk.

    OdpowiedzUsuń
  2. Udana płyta. Nie tak dobra jak Ótta, ale idąca w tym samym kierunku i nadal jest to mój top Sólstafira, jeśli weźmiemy pod uwagę, że przez dwie pierwsze płyty ciężko mi przebrnąć, a Köld i Svartir Sandar podchodzą mi połowicznie. Ciekawy natomiast jestem tego, jak kierunek wyznaczony przez Óttę i Berdreyminn przyjmują fani, którzy byli z zespołem od samego początku.

    OdpowiedzUsuń