czwartek, 17 maja 2018

A Perfect Circle - Eat the Elephant [2018]


W każdym roku trafia się kilka albumów, które robią olbrzymie zamieszanie wśród fanów rocka i w zasadzie już w chwili premiery wiadomo, że pod koniec grudnia trafią do bardzo wielu zestawień najlepszych płyt roku. Czy to z powodu samej nazwy grupy lub okoliczności (pierwsza płyta od dawna, ważna zmiana składu itd.), czy po prostu dlatego, że album jest znakomity i ludzie masowo się nim zachwycają. W tym roku jednym z takich krążków niewątpliwie jest nowy album formacji A Perfect Circle – niby w cieniu wyczekiwanego i chyba w końcu nagranego wydawnictwa grupy Tool, no ale to przecież pierwsza płyta APC od 14 lat, więc musi być o niej głośno. A głośno było tak bardzo, że zacząłem sobie myśleć – może coś w tym jest. Nic to, że nigdy nie byłem fanem tego zespołu. Nie żebym nie lubił – po prostu nigdy nie zainteresowali mnie sobą na tyle, żebym się zagłębiał w ich twórczość. Ale i poprzedni krążek wychodził w czasach, kiedy nie miałem nawyku grzebania i słuchania ponad 150 nowych płyt rocznie… W ostatnich latach często odkrywam nowe płyty znanych zespołów, których wcześniej nie słuchałem. Często przeradza się to w zainteresowanie wcześniejszą twórczością i sporą, zaskakującą dla mnie sympatię dla nowego wydawnictwa. Tym razem tak jednak nie będzie.

Może to kwestia tych zachwytów zewsząd – może podświadomie wyrobiłem w sobie jakieś wielkie oczekiwania. Pierwszy odsłuch Eat the Elephant zakończyłem z odczuciami typu: „Chyba potrzebuję więcej czasu”. Faktycznie po trzech czy czterech kolejnych próbach wgryzienia się w tę płytę, pojawiły się pierwsze przebłyski. A to spodobał mi się klimat w nieco tajemniczym, oszczędnie zaaranżowanym The Contrarian, a to wpadł w ucho nieco taneczno-rockowy So Long, and Thanks for the Fish, do tego jeszcze dwa z singli – The Doomed i TalkTalk – zwróciły uwagę dynamiką i… no cóż, pewną przebojowością (choć w granicach gatunku). Do tego ładnie bujające w pierwszej części i ozdobione bardzo przyjemną partią gitary By and Down the River czy znów trochę cięższy, wiedziony nieco mocniej akcentowanym rytmem Hourglass, może jeszcze intrygujący, bazujący na zapętleniach, ale zahaczający o przyjemny klimat Get the Lead Out, który kończy płytę. W końcu coś jednak zwracało moją uwagę, co dawało pewną nadzieję na to, że nie wszystko stracone. Tyle że kolejne odsłuchy nie przyniosły żadnego przełomu. Pierwsza część płyty wciąż przelatuje przeze mnie i poza kilkoma motywami z Disillusioned nie pozostawia żadnego śladu, pierwsze numery głównie przez dość męczący i monotonny dla mnie wokal zlewają mi się w jedno, a i długość albumu – 57 minut – nie pomaga w lepszym przyswojeniu całości. Nie ma tu rzeczy, które by mnie odpychały, których nie byłbym w stanie słuchać, bo irytują z tego czy innego powodu. Nie. Ale i naprawdę niewiele fragmentów mnie zachwyca. Przez większość czasu kiwam się przy tych numerach, czasem nawet zwrócę uwagę na jakąś gitarową zagrywkę, ładny motyw basowy czy przyjemny klimat całości, ale pięć minut później nie mam pojęcia, jak brzmiał ten utwór, który przed momentem mi się podobał. I jeśli po tylu odsłuchach, ile dałem temu albumowi, nic się w tej kwestii nie zmieniło, to chyba możemy uznać, że sprawa jest przynajmniej na razie przegrana.

Próbowałem. Serio. Naprawdę starałem się wgryźć w tę płytę i dać jej kilkanaście odsłuchów przed napisaniem choćby słowa (dlatego tekst trafia na bloga teraz, a nie miesiąc temu). Ale… no nie trybi między nami. To nie tak, że uważam ten album za słaby, nieudany czy nienadający się do słuchania. Słucha się go całkiem przyzwoicie i gdyby nie długość, pewnie nawet by mnie odsłuch nie męczył. Ale mimo kilku naprawdę znakomitych momentów, nie potrafię odnaleźć tu zbyt wiele dla siebie. Brakuje mi wyrazistości, niewiele rzeczy zatrzymuje moją uwagę na dłużej i zostaje w głowie po zakończeniu odsłuchu. No ewidentnie nie nadaję z zespołem na tych samych falach i chyba nic już tego nie zmieni. Przy tylu nowych płytach, które z czystym sumieniem mogę polecić wszystkim fanom dobrego rocka, szansa na to, że będę wracał do Eat the Elephant jest mniej więcej taka, jak na to, że zjem słonia.

1. Eat the Elephant (5:13)
2. Disillusioned (5:53)
3. The Contrarian (3:58)
4. The Doomed (4:41)
5. So Long, and Thanks for the Fish (4:26)
6. TalkTalk (4:08)
7. By and Down the River (5:04)
8. Delicious (3:49)
9. DLB (2:06)
10. Hourglass (5:14)
11. Feathers (5:58)
12. Get the Lead Out (6:40)



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

5 komentarzy:

  1. No to razem tego słonia zostawimy przy życiu...
    Przeleciał przeze mnie ten album bez wrażeń. Niczego tam nie znalazłem, co by mnie zachęciło do powrotu. Ale jak kto lubi, to czemu nie, niech słucha...

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam bardzo podobne odczucia - muzyka nie męczy ale niestety przelatuje i tyle, nic może po za jednym kawałkiem (So long...) nie zostaje w głowie.

    OdpowiedzUsuń
  3. No to masz podobnie jak ja z ostatnim The Cult, nie męczy,nie przeszkadza,ale i nie iskrzy, za to zjadanie słoni jak najbardziej, nawet wciągnęłam ten album jedną dziurką od nosa i lekko z rozpędu weszłam w odsłuch poprzednich... czasami mam też tak, że po pierwszym zachłyśnięciu zupełnie tracę serce do jakiegoś albumu... ot bywa ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Church of the Cosmic Skull “Science Fiction” 2018 przesłuchałem 2 x.
    Aby był x3 będę czekał na odpowiedni nastrój, ale nie wiem, czy doczekam…
    Ostatni Bonamassa 2018 jak zwykle koncert zagrany i nagrany rewelacyjnie. Tyle, że chyba nam Joe się może przejeść przy tempie stachanowca ;-)
    Ciekawa koncepcja: British Blues Explosion kojarzy się z latami sześćdziesiątymi i myślałem, że Joe się tego będzie trzymał, a tu masz niespodzianki z lat późniejszych. Ale pal sześć, kłopot mam z Bonamassą, kłopot nadmiaru. Wolałbym, by nagrywał mniej, bo zbyt obficie jeść wciąż to samo jest niezdrowo 
    Zainteresowali mnie francuzi: Weend'ô - Time of Awakening. Mieszanka całkiem strawna, moim zdaniem nawet smaczna.
    Zabiorę się zaraz za Dream The Electric Sleep - The Giant's Newground I Gazpacho o wdzięcznej nazwie “Soyuz”, więcej się spodziewam po tych pierwszych. Wysypało trochę, zatem do słuchania!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak, bonamassa przegina. nie nadążam niestety :D church sluchalem pierwsze dwa razy z miesiąc temu i odstawiłem na razie, a tu nagle mnie zaskoczyło, że ta płyta już wychodzi hahah to trzeba bedzie w weekend do niej wrócić

      Usuń