czwartek, 7 czerwca 2018

Mountain Dust - Seven Storms [2018]


Dwa lata temu kompletnie mnie zaskoczyli swoją pierwszą prawdziwą dużą płytą – Nine Years. Kilka sekund po odpaleniu pierwszego utworu byłem już niemal pewny, że ten album mi się spodoba. Przeczucie nie zawiodło – płyta wylądowała w czołówce moich ulubionych krążków 2016 roku. Nic więc dziwnego, że – jak to zwykle bywa przy takich okazjach – album numer dwa był równie wysoko na liście oczekiwań tegorocznych, co naturalnie mogło się skończyć klapą i sporym zawodem, ale znowu miałem przeczucie, że to mi raczej nie grozi. Nie myliłem się. Ekipa z Montrealu, która ledwie kilka dni temu wpadła na koncert do Wrocławia (niestety przez konflikt dat koncertowych nie miałem okazji ich zobaczyć i cholernie żałuję), wydała właśnie swój drugi album – Seven Storms – który absolutnie w niczym nie ustępuje fantastycznemu debiutowi, a nawet jest chyba od niego bardziej różnorodny i jeszcze ciekawszy, a przy tym równie klimatyczny.

Seven Storms zawiera dziewięć kompozycji trwających 41 minut. Są to w zdecydowanej większości utwory o dość „piosenkowym” czasie trwania, czyli raczej bez szaleństw w postaci długiego rozwijania motywów i mozolnego wprowadzania w klimat kompozycji, ale jednocześnie w żadnym momencie nie mam poczucia, że grupa skończyła dany numer za szybko albo nie wykorzystała w pełni jego potencjału. Z pierwszych czterech kawałków aż trzy nie dobijają nawet do czterech minut, ale absolutnie w niczym to nie przeszkadza. Utwór tytułowy, który płytę otwiera, kapitalnie wprowadza w klimat całości mocnym rytmem, dynamiką, ciężkimi riffami i fantastycznym, gęstym brzmieniem organów, a do tego mocnym wokalem. To taki walczyk na kwasie – ciężki, ale niezwykle melodyjny i chwytliwy. Dla kontrastu White Bluffs jest dość urozmaicone pod kątem tempa, dynamiki i natężenia dźwięku mimo tego dość skromnego czasu trwania. Również najkrótszy na płycie Inside the Rift brzmi bardzo gęsto i dynamicznie, napędzany prostym riffem i bardzo solidnym perkusyjnym łojeniem. W ten początek płyty zespół wplótł obłędnie klimatyczny, nieco dłuższy numer Turn You In, który brzmi jak zaginiona mroczna ballada Doorsów nagrana – zamiast w studiu w Los Angeles – w ledwo stojącej szopie wciśniętej między bagna południa Stanów. Bardzo mocna i cholernie dobra rzecz, która w dodatku kapitalnie się rozkręca.

W dalszej części płyty zespół ani na chwilę nie obniża poziomu. W You Could znowu pozwala na chwilę oddechu, zręcznie żonglując klimatycznymi, spokojnymi fragmentami, w których dominują organy, oraz mocnym pieprznięciem gitarowym. Do spokojnych, bagnistych brzmień balladowych grupa powraca w Into the Depths, ale tylko w pierwszej części, bo w drugiej połowie jak dokładają ciężaru, to włosy stają dęba. To jednak nie koniec wycieczek w spokojniejsze muzyczne rejony. W Witness Marks zamiast gęstych brzmień organowych mamy dla odmiany fortepian i klimat rodem z płyt Nicka Cave’a, tylko z mocniejszym, bardziej szorstkim wokalem. Do tego jeszcze delikatny chórek z żeńskim wokalem, który wprowadza nowy wymiar do tego utworu i całej płyty. Już miałem napisać, że to chyba mój ulubiony numer na tym krążku, ale to samo chciałem napisać przynajmniej ze dwa razy już wcześniej. Nie spodziewajcie się obniżenia poziomu pod koniec. Old Chills to znowu sprawdzona formuła kapitalnego klimatu w lżejszych fragmentach i gęstego, soczystego, ale niezwykle melodyjnego łojenia w momentach cięższych. Rozkręcająca się z każdym powtórzeniem głównego motywu końcówka jest absolutnie obłędna. Potężnie brzmi zakończenie płyty w postaci najdłuższej kompozycji na niej – siedmiominutowego Stop Screaming. Tempo niby niespecjalnie szybkie, poziom hałasu też bez szaleństwa, ale ciężar i klimat tej kompozycji wbijają w ziemię. To takie zakończenie płyty, po którym naprawdę nie ma już czego zbierać.

Jim Morrison kroczący po bagniskach Luizjany w towarzystwie stróżów prawa z serialu Detektyw, połykający piguły jeszcze mocniejsze niż zazwyczaj i przenoszący się muzycznie po uzyskaniu odpowiedniego stanu we współczesne czasy, żeby przyłoić brzmieniowo z dodatkowym kopem, mając przy boku armię pomocników z grup takich jak Graveyard czy Queens of the Stone Age. Czasami z wizytą i buteleczką wpada także Nick Cave, żeby wprowadzić wszystkich w odpowiednio wisielczy nastrój. Tak właśnie widzę i słyszę Seven Storms. To płyta – podobnie zresztą jak i debiut – wyróżniająca się kapitalnym klimatem. A przy okazji, choć słychać oczywiście wyraźne podobieństwa między oboma albumami, jednak trochę inna od Nine Years. Czyli pełen sukces. Udało się utrzymać poziom i klimat, ale nie kopiować poprzedniczki. Kanadyjska formacja zdecydowanie potwierdza status jednego z moich ulubionych nowych zespołów na rockowej scenie. Brawo!

1. Seven Storms (3:45)
2. White Bluffs (3:35)
3. Turn You In (5:12)
4. Inside the Rift (3:10)
5. You Could (4:12)
6. Into the Depths (3:46)
7. Witness Marks (5:44)
8. Old Chills (4:19)
9. Stop Screaming (7:08)

Płytę można kupić (a także wysłuchać wszystkich nagrań z niej) na profilu grupy w serwisie bandcamp.


--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

2 komentarze:

  1. Materiał na tej płycie jest wspaniały, kompozycje jak brzytwy, aranżacje w starym dobrym stylu, nawet fałsze wokalisty nie są w stanie odwrócić uwagi od wartości muzycznej płyty, ale jest coś, co przyprawia o ból uszu. Płytę zrealizował gość, któremu w łepetynie się zafiksowało, że jak gramy brudny rock proweniencji bluesowej to dźwięk też musi być brudny. No i cierpię przez drania za każdym odtworzeniem, bo materiał jest tak wciągający, że zaciskam zęby i słucham...
    Gdyby dać realizację we właściwe ręce, to nie wiem, czy to nie byłby przebój roku. Zdecydowanie chłopaki zapunktowali u mnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem absolutnie zachwycony. Debiut Mountain Dust był jedną z moich ulubionych płyt 2016 roku, więc z niecierpliwością czekałem na to wydawnictwo. Nie zawiodłem się bo panowie dają do pieca konkretnie. W zasadzie tylko "White Bluffs" jakoś taki mniej zapamiętywalny jak dla mnie.Jest piekielnie klimatycznie,mrocznie,ciężko...To zdecydowanie kandydat do pierwszej piątki 2018 roku.

    OdpowiedzUsuń