wtorek, 28 czerwca 2022

Porcupine Tree - Closure/Continuation [2022]

Porcupine Tree wracają po 11 latach. Jedno krótkie zdanie, a tyle kontrowersji i niejasności. Po pierwsze, zespół nigdy oficjalnie nie zakończył działalności. Po prostu… przestał wspólnie grać. Nie doczekaliśmy się nigdy jednoznacznego oświadczenia, a wypowiedzi Stevena Wilsona o tym, że Porcupine Tree już nie ma, przeplatały się z takimi, które sugerowały, że kiedyś być może znowu panowie wydadzą coś pod tym szyldem. Po drugie, te 11 lat to przerwa w jawnej działalności, bo – jak już wiemy – w zasadzie przez cały ten okres powstawały nowe kompozycje, tylko nikt poza trójką zainteresowanych muzyków o tym nie wiedział. I po trzecie – jak powiedzą (a w zasadzie już mówią) niektórzy – co to za Porcupine Tree bez basisty Colina Edwina? Powodów do dyskusji, sporów czy wątpliwości jest sporo. Czy nowa płyta te wszystkie znaki zapytania odeśle w niepamięć? Nie mam bladego pojęcia!

Ten album musi podzielić fanów grupy. Nie ma w zasadzie innej możliwości. Pamiętacie oczekiwanie na Chinese Democracy? „Hajp” był tak olbrzymi, że choćby była to płyta genialna (nie jest), nie mogłaby spełnić  gigantycznych oczekiwań, które narosły przez lata. Tu oczywiście sytuacja nie jest identyczna, bo Porcupine Tree trudno uznać za grupę mainstreamową, a już na pewno nie za megagwiazdę rocka, jaką niewątpliwie byli i wciąż są Guns N’ Roses. Z drugiej strony tam mieliśmy do czynienia ze zbieraniną świeżych muzyków towarzyszących liderowi, tu mamy trzech z czterech panów, którzy nagrywali ostatnie albumy przed przerwą. No i do tego tam co jakiś czas pojawiały się zapowiedzi i kolejne utwory w wersji mniej lub bardziej skończonej, co tylko nakręcało oczekiwania. W przypadku Porcupine Tree przez 11 lat nie było oficjalnie nic, aż tu nagle dostaliśmy w zasadzie wszystko od razu jak na tacy w bardzo krótkim czasie. Zapowiedź, datę, okładkę, tytuł, pierwsze utwory. Niby różnic sporo, ale jednak w pewien sposób sytuacje te są podobne. I tak samo, jak tam Gunsi nie mieli już na starcie szans zadowolić wszystkich (zadowolili, przyznajmy, niewielu), tak tu Porcupine Tree też w zasadzie od początku mają trochę pod górę. Jeśli nagraliby coś w stylu wczesnych albumów, fani tych późniejszych kręciliby nosem. Gdyby zrobili płytę bardziej dynamiczną, cięższą, fani tych wcześniejszych, bardziej „odlotowych”, nie byliby szczęśliwi. Jeśli coś zbyt mocno nawiązywałoby do konkretnych wcześniejszych dokonań, zostaliby oskarżeni o pójście na łatwiznę i autorecykling. Gdyby zupełnie od nich odeszli, część słuchaczy nie czułaby zapewne żadnej więzi z takim odmiennym materiałem muzycznym. I bądź tu mądry.


W efekcie mamy na nowym albumie wszystkiego po trochu – nieco wczesnego Porcupine Tree, nieco tego późniejszego, trochę klimatów doskonale znanych z płyt grupy i trochę elementów, które nie wybijały się wcześniej na pierwszy plan. Ktoś mógłby powiedzieć, że zagrali bezpiecznie, ale – jak już pisałem – w tej sytuacji bezpiecznego wyjścia nie było. Każdy wybór byłby ryzykowny. Mam wrażenie, że wobec tego panowie postanowili przesadnie nie myśleć, nie kombinować, nie podchodzić do tematu filozoficznie, tylko nagrać to, co im przyszło do głowy. Sprzyjał temu charakter prac nad nowym krążkiem, oparty w dużej mierze na improwizacjach Stevena Wilsona i Gavina Harrisona. Panowie już wkrótce po zakończeniu ostatniej jak dotąd trasy koncertowej grupy zaczęli się spotykać. „Na herbatce”. Jakie to angielskie! Mieszkają blisko siebie, więc jeden składał drugiemu wizyty towarzyskie. A że obok stały akurat instrumenty… Gitary nie było. Ale był bas, więc Steven Wilson sięgnął po niego i z tej zabawy perkusyjno-basowej powstała baza kilku numerów, które słyszymy na albumie – w tym singla Harridan i zamykającej album kompozycji Chimera’s Wreck. I to słychać, bo oba te numery są mocno oparte na sekcji rytmicznej. Słychać to przede wszystkim w Harridan, które płytę rozpoczyna właśnie basowym motywem. Klawiszowiec Richard Barbieri pojawił się w tym wszystkim nieco później. Panowie zaczęli sobie przesyłać różne pomysły, a Richard dodawał różne klawiszowe ozdobniki do tej podstawy, którą nagrali Steven z Gavinem, ewentualnie przesyłał swoje własne zalążki nowych numerów. To jedna z rzeczy, które podkreślają muzycy – Closure/Continuation jest pierwszą płytą zespołu, której kompozytorsko nie zdominował Steven Wilson. Taki zresztą był jego warunek. Coś w stylu: „Sam to mógłbym sobie skomponować płytę solową. Jeśli ma to być album zespołu, niech komponuje każdy”.

Zabrakło w tym wszystkim miejsca dla Colina Edwina. Przyznam, że tłumaczenia zespołu są tu dość mętne. O ile rozumiem poniekąd, że Steven Wilson gra na basie w dość charakterystyczny sposób, tak to sobie wymyślił podczas tych improwizacji i nie chciał tego zmieniać (zresztą przecież Porcupine Tree było początkowo jego projektem solowym, więc nie jest to pierwszy w historii przypadek, gdy gra na basie w nagraniach wydanych pod tym szyldem), o tyle już argument, że Colin się nie odzywał przez lata i dlatego nie bierze udziału w tym powrocie, jest tak samo niedorzeczny jak opisywana przez Roba Halforda historia jego „przypadkowego” odejścia z Judas Priest w latach 90. No chłop chciał tylko nagrać coś na boku, ktoś coś źle zrozumiał, namotał, źle przekazał, głuchy telefon poszedł w ruch i nagle się okazało, że jest poza zespołem, a jakoś tak wstydził się odezwać do kolegów i powiedzieć, że to wszystko pomyłka. A jak już się do tego zebrał po paru latach, to się okazało, że właśnie mają już kogoś na jego miejsce. Tu może zawiłości mniej, ale sens podobny, czyli żaden.

Wrócę jednak do muzyki. Wspomniałem o pierwszym i ostatnim numerze na płycie. Tak się składa, że te kompozycje należą do najcięższych i najdynamiczniejszych w zestawie, a także… moich ulubionych. Jakoś tak wyszło, że najszybciej zwróciłem uwagę właśnie na te intensywniejsze numery. Pewnie nieprzypadkowo. Pierwszymi płytami Porcupine Tree, jakie poznałem i kupiłem, były Deadwing i In Absentia, a ten drugi krążek to wciąż moje ulubione wydawnictwo w dorobku formacji, więc to dość naturalne, że najszybciej wpadają mi w ucho numery, które spokojnie mogłyby się znaleźć właśnie na tych płytach. Świetnie brzmi Herd Culling – jeden z singli zapowiadających album. Mamy tu sprawnie wykorzystany kontrast – z jednej strony klimatyczne, subtelne, tajemnicze nawet fragmenty spokojne, z drugiej zaś mocne, dynamiczne, gwałtowne wybuchy, które jednocześnie kapitalnie wpadają w ucho i z pewnością będą odśpiewywane chóralnie przez fanów podczas zbliżającej się trasy koncertowej.

Dla przeciwwagi mamy Walk the Plank – ledwie czteroipółminutowy kawałek nagrany zupełnie bez użycia gitary, nasączony delikatną elektroniką i klimatami ambientowymi, momentami nawet lekko funkowy w charakterze. Wszystko to spaja mocna perkusyjna rama. Może nie jest to kompozycja, która jako pierwsza rzuca się w uszy podczas odsłuchu płyty, ale według mnie jest niezwykle ważna dla odbioru całości materiału, bo odpoczywamy od rzeczy mocniejszych, dłuższych, być może bardziej absorbujących. Mam zresztą wrażenie, że te „przerywniki”, kompozycje najkrótsze, odciągające nas na moment od klimatu dominującego na albumie, rozmieszczono nieprzypadkowo, bo Walk the Plank to numer przedostatni, zaś kołyszące, podniosłe, miłe dla ucha Of the New Day to utwór numer dwa. Jeśli dodamy do tego to, o czym już pisałem, że do najcięższych (i najdłuższych) należą kompozycja pierwsza i ostatnia, a i pewne podobieństwa jeśli chodzi o charakter i dynamikę można odnaleźć między trzecim Rats Return oraz trzecim od końca Herd Culling, mamy coś na kształt symetrii. Oczywiście istnieje dość spore prawdopodobieństwo, że to czysty przypadek i wymyślam sobie rzeczy, których tu nie ma, ale kto wie – może ktoś jeszcze to zauważył i pocieszy się myślą, że nie jest sam w swoich „spiskowych” teoriach.


Biorąc pod uwagę, że album powstawał przez dziesięć lat, można uznać, że to najbardziej dopracowana płyta Porcupine Tree. Mieli mnóstwo czasu na to, by po kilka razy zmieniać zdanie, dać tym utworom się „uleżeć”, a potem jeszcze przy nich podłubać, jeśli uznali, że po kilku latach coś nie brzmi tak dobrze, jak wcześniej sądzili. To rzadki luksus, bo zazwyczaj jednak artyści nie dają sobie dekady na dokończenie nowej płyty. I słychać, że to niewątpliwie album dopieszczony. Czy się spodoba? To już zależy od oczekiwań i gustów fanów Porcupine Tree. Tych starych, jak i tych, którzy zespołu zaczęli słuchać, gdy ten aktywnie nie działał. Ja oczekiwań nie miałem żadnych, raczej nie sądziłem, że kiedykolwiek doczekamy tej chwili. Podszedłem do tej płyty z otwartą głową. Czy leżę teraz oszołomiony na podłodze i nie mogę zebrać z niej swojej szczęki, bo Closure/Continuation tak mnie zachwyciło? No nie. To chyba nie jest ten typ płyty. Wydaje mi się, że to album, na którym wciąż będziemy odkrywali nowe, ciekawe elementy przy piętnastym, pięćdziesiątym czy setnym odsłuchu. Ja po każdym z tych sześciu czy siedmiu, które mam za sobą, dopisuję kolejne motywy czy kompozycje do grona tych, które mnie zaciekawiły, zostały w głowie. To dobrze wróży na moje przyszłe relacje z tym albumem, ale nie potrafię na razie stwierdzić, czy płyta te wejdzie do grona moich ulubionych w tym roku albo znajdzie się wśród moich faworytów w dyskografii grupy.

A – jeszcze jedno. Przez dziesięć lat panowie z pewnością nagrali tyle materiału, że mogli z tego zrobić stanowczo za długi, ciągnący się niemiłosiernie osiemdziesięciominutowy album. Ba, pewnie mogli nawet wydać to w formie podwójnego kompaktowego wydawnictwa wypełnionego „pod korek”. Tymczasem płyta zawiera siedem numerów, trwa 48 minut i jest to według mnie strzał w dziesiątkę. Oczywiście w wydaniu rozszerzonym dostajemy różne bajery typu wersje instrumentalne kompozycji z płyty czy trzy dodatkowe numery (przynajmniej jeden z nich brzmi jak alternatywna, rozwinięta nieco inaczej wersja pomysłu zawartego na płycie), ale to już dodatki, zadanie na szóstkę, którego nikt nie ma obowiązku rozwiązywać. To znacznie ułatwia odbiór tej płyty i myślę, że w przypadku całkiem sporej liczby osób nie do końca przekonanych może stanowić ten argument, który przeważy na korzyść Closure/Continuation. Czy to bardziej closure czy continuation? Tego zapewne dowiemy się dopiero po latach, bez względu na to, co teraz czy za rok przeczytamy albo usłyszymy w wywiadach. W końcu panowie już udowodnili, że nie należy przywiązywać większej wagi do tego, co mówią, a Steven Wilson otwarcie przyznaje w swojej autobiografii, że kłamanie jest według niego częścią kreowania postaci artysty. Na razie cieszmy się nowym albumem oraz nadchodzącą trasą, w ramach której grupa 30 października zagra w katowickim Spodku.

30 października zespół wystąpi w katowickim Spodku. Bilety w sprzedaży w sklepie rockserwis.pl

Tekst ukazał się wcześniej na stronie rockserwis.fm

 

1. Harridan (8:07)
2. Of the New Day (4:43)
3. Rats Return (5:40)
4. Dignity (8:22)
5. Herd Culling (7:03)
6. Walk the Plank (4:27)
7. Chimera's Wreck (9:39)
---
8. Population Three (6:51)
9. Never Have (5:07)
10. Love in the Past Tense (5:49)


---
Zapraszam na prowadzone przeze mnie w radiu Rockserwis FM audycje: Lepszy Punkt Słyszenia  w każdy piątek o 21 oraz Scand-all w niedziele o 20.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
W pierwszą sobotę miesiąca o 19 ponownie współprowadzę audycję Nie Dla Singli w Studenckim Radiu ak Politechniki Łódzkiej.

2 komentarze:

  1. Na początku nie podobało mi się kompletnie, The Incident 2 przez brak dobrych piosenek. Posłuchałem więcej i wprawdzie dalej nie uwielbiam, ale jest tu sporo dobra. Harridan, Dignity i Chimera's Wreck świetnie pędzą, czuć że całość jest oparta na improwizacjach rytmicznych. To co się dzieje z tyłu bardzo fajnie wynagradza i zastępuje tradycyjne melodie. Poza tymi trzema utworami są dwa, które są może podobne, ale po prostu nie aż tak dobre (Rats Return / Herd Culling) i dwa raczej nudne (Of the New Day / Walk the Plank), ale w sumie tylko ten ostatni przewijam.

    Po początkowym rozgoryczeniu cieszę się, że album powstał. Na dobrym sprzęcie słucha się go z dużą przyjemnością, nie mogę się doczekać koncertu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Słaby jest ten album, zmęczyłem go a on mnie. Przekombinowany solowy album Wilsona. Mam takie wrażenie że czegoby nie robił to będzie brzmiało jak jego solowy projekt.

    OdpowiedzUsuń