czwartek, 8 stycznia 2015

Mother Road - Drive [2014]


Amerykańsko-niemiecko-włoski konglomerat pod nazwą Mother Road pojawił się w mojej muzycznej rzeczywistości absolutnie znikąd kilka miesięcy temu i kopnął w łeb dawką uderzeniową klasycznego hard rocka. Długo zbierałem się do napisania o ich debiutanckim krążku Drive, bo to płyta z gatunku tych, o których niełatwo mi się pisze. Co nowego można wymyślić w ramach tradycyjnej muzyki hardrockowej opartej na głośnych gitarach i organach? Coś pewnie można, ale mam wrażenie, że panom z Mother Road niekoniecznie o to chodziło. Całkiem nieźle idzie im za to bazowanie na tym, co już wymyślone zostało.

Już pierwszy utwór na Drive przynosi zaskakujące odkrycie – Jørn Lande nie jest jedynym na świecie zręcznym imitatorem Davida Coverdale’a! Keith Slack (kilkanaście lat temu przez chwilę śpiewał w zespole Michaela Schenkera) radzi sobie z podrabianiem tego wielkiego wokalisty także całkiem dobrze, a że i cały numer The Sun Will Shine Again utrzymany jest w klimacie dynamicznego gitarowo-organowego rocka przyprawionego chwytliwym refrenem z potężnymi chórkami i mocnym rytmem, jak w pysk strzelił mamy numer, który mógłby bez najmniejszego problemu znaleźć się na którejś z ostatnich dwóch płyt Whitesnake. Utwór ten daje nam też zresztą całkiem niezłe pojęcie o stylistyce, w której obracać będziemy się przez całe 51 minut tego krążka. Z jednej strony w żadnym momencie albumu nie należy oczekiwać niespodzianek, niecodziennych rozwiązań czy fascynujących „zwrotów sytuacji”, z drugiej zaś – świetnie się tego słucha. Nawet jeśli refreny czasami są do siebie niebezpiecznie podobne (You Drive Me Crazy i Out of My Mind to lekkie przegięcie, zwłaszcza że oba są umieszczone na albumie obok siebie) i nie grzeszą poezją wyższych lotów, to nie mogę powiedzieć, że mi to jakoś bardzo przeszkadza. Może i uśmiechnę się czasem lekko ironicznie, licząc kolejne „oły”, „uuuuuły”, „achy” i „bejbisy”, ale jako fan wspomnianego Coverdale’a, nie powinienem chyba narzekać na jakość tekstów w gatunku czule zwanym cock rockiem. Przyjemnie robi się we fragmentach spokojniejszych, jak w These Shoes, które brzmi niczym kawałek Black Country Communion, ale zaśpiewany przez… no, sami wiecie kogo… Nie lubię pisać recenzji, w których co chwilę porównuję zespół do innych wykonawców, ale w tym przypadku po prostu się nie da. Nikt nie wmówi mi, że ten gość przy mikrofonie nie robi tego specjalnie. I pewnie dla wielu osób będzie to największa wada tej płyty, dla innych zaś największa jej zaleta. Ale też muszę uczciwie przyznać, że gdyby nie dobra robota instrumentalistów, o kant kibla można by rozbić te wokalne przebieranki. Najprzyjemniej oczywiście słucha się klawiszowca i organisty Alessandra Del Vecchia, zresztą czy Hammondy brzmiały kiedyś źle? Nawet dość sztampowe Dangerous Highway nabiera kolorów dzięki temu brzmieniu, choć wstęp może nieco zbyt „(nie)znajomy”.

Żeby jednak nie było, że wszędzie tylko Whitesnake, na Drive znajdą się dowody na to, że także twórczość Bad Company czy Thunder nie jest muzykom Mother Road obca. W Dirty Little Secret zahaczają nawet o klimaty AC/DC, choć klawisze w tle nie pozostawiają złudzeń, że to nie nowe nagranie Australijczyków. W sumie może i szkoda, bo przynajmniej byłby to jakiś powiew świeżości w ich do bólu nudnej i przewidywalnej dyskografii. Świetnie brzmi niezwykle chwytliwe, sunące jak walec Blue Eyes, w którym gitara Chrisa Lyne’a tworzy potężną ścianę dźwięku wraz z Hammondami obsługiwanymi przez Del Vecchia. To klasyczny, gęsty rock o bluesowym rodowodzie, niezbyt odkrywczy, ale zawsze w cenie, zwłaszcza tak zagrany. Niemal na sam koniec dostajemy jeszcze jedyny prawdziwy cover na płycie (pozostałe utwory tylko brzmią jak coś, co już wcześniej znaliśmy…) – przeróbkę kompozycji Still Rainin niezbyt znanej u nas formacji Hoopsnakes. Świetny bluesrockowy numer w lekko knajpianym klimacie, który idealnie pasowałby na którąś z płyt Bonamassy. Ciszej i spokojniej robi się tak naprawdę dopiero w zamykającym krążek On My Way, choć i tu przez chwilę panowie przyciskają nieco głośniej – może nawet trochę niepotrzebnie, bo w pełni akustyczna balladka na sam koniec tego wypełnionego gęstymi gitarami i organami krążka pasowałaby znakomicie.

Jak już wspomniałem, pisanie o takich płytach jest w pewnym sensie problematyczne. Łatwo zachwycić się klasycznym współbrzmieniem gitary i organów oraz barwą głosu Keitha Slacka, równie łatwo całkowicie przekreślić Mother Road za brak oryginalności i jechanie po utartych szlakach. Trzeba sobie jasno powiedzieć – nowatorstwa nie ma co na Drive szukać. Ale jeśli komuś nie przeszkadza, że wszystko to już gdzieś słyszeliśmy, warto po ten album sięgnąć. Dla fanów starego dobrego rocka sprzed kilku dekad (raczej z początku lat 80. niż z wcześniejszego dziesięciolecia) z gęstym, soczystym brzmieniem to wartościowe uzupełnienie – uwaga, trudne słowo – płytoteki.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz