piątek, 9 stycznia 2015

Osada Vida - The After-Effect [2014]


Macie czasem tak, że długo nie możecie się zebrać do odsłuchu płyt(y) jakiegoś zespołu, bo wydaje wam się z jakiegoś trudnego do wytłumaczenia powodu, że to nie dla was, a potem okazuje się, że jednak „chwyciło”? Oczywiście, że macie. Każdy ma. „Mam i ja”, że zacytuje pewną starą reklamę. Osada Vida to nie nowość na polskim rynku muzycznym. Nazwę znam od dawna, ba – byłem nawet na ich koncercie na Ino-Rock Festival, ale jakoś nigdy nie potrafiłem usiąść i posłuchać ich muzyki z własnej woli w domu. Może to dlatego, że jak widzę hasło „polski rock progresywny”, to przed oczami i uszami mam dziesiątki podobno docenianych na zachodzie naszych rodzimych kapel, których nie jestem w stanie od siebie odróżnić, a większość z nich z uporem maniaka naśladuje Pendragon lub inne grupy nurtu neo-proga, którego zresztą też w większych dawkach nie jestem w stanie strawić. Na szczęście czasami człowiek zmusza się do konfrontacji swoich uprzedzeń z rzeczywistością i czasami wychodzi na to, że nie taka Osada straszna…

To już piąta (podobno, bo różne źródła wczesne wydawnictwa zespołu kategoryzują jako albumy studyjne lub płyty demo… i weź tu się połap) płyta grupy, choć z drugiej strony dopiero druga po nowym początku, jakim niewątpliwie było dołączenie do zespołu wokalisty Marka Majewskiego. Pięć płyt to wystarczająco dużo, by zakisić się we własnym sosie i udowodnić wszystkim dookoła, że niczego nowego (nie mówię już nawet o skali globalnej, ale także w kontekście samego zespołu) już nigdy się nie wymyśli. Z tym większą przyjemnością donoszę, że The After-Effect to miły powiew świeżości. Od samego początku jest dynamicznie i niemal przebojowo, choć to może nie powinno zaskakiwać, gdyż krążek otwiera King of Isolation – kompozycja, która promowała album. Ale prawdziwe zaskoczenie czeka na nas w drugiej z kolei kompozycji – Sky Full of Dreams. Nie dość, że grupa ociera się tu zwłaszcza w refrenie o stylistykę pop-rockową niczym napalony pasażer łódzkiego tramwaju w godzinach szczytu o studentkę wracającą z zajęć, to jeszcze po raz pierwszy wyraźnie słyszymy kwartet smyczkowy, który pojawia się w kilku kompozycjach na tym wydawnictwie. Może chwilami jest nieco zbyt słodko, ale z drugiej strony – partia gitary nowego wiosłowego grupy, Jana Mitoraja, z nawiązką rekompensuje ten niewielki dyskomfort. I gdy już człowiek (i bizon) zacznie myśleć, że chłopaki nagrali płytę lekką, łatwą i przyjemną (co zresztą niejako próbuje potwierdzać kolejna kompozycja – trzyminutowy, zwiewny i nieinwazyjny numer instrumentalny Still Want to Prevaricate), muzycy wchodzą w nieco mocniejsze rejony wraz z czwartym kawałkiem – Lies. Wraca dynamika z początku płyty, tym razem podparta perkusyjnymi połamańcami i wstawkami klawiszowymi pojawiającymi się od czasu do czasu na tle dość oszczędnego momentami aranżu. Świetnie brzmi fortepianowo-gitarowa przeplatanka pod koniec fragmentu instrumentalnego. Nie da się ukryć, ze ten kawałek z powodzeniem mógłby znaleźć się na jednej z wczesnych płyt Dream Theater, tym bardziej, że wokalista grupy śpiewa tu chwilami nieco „pod” Jamesa LaBrie. To jednak zdecydowanie ogólne nawiązanie do dawnego brzmienia amerykańskiej grupy, nie zaś kopia czy zbyt silna inspiracja jakimś konkretnym utworem.

photo: Jakub "Bizon" Michalski
Żonglerki klimatem ciąg dalszy – po akustycznej miniaturce Dance with Confidence i następującym po niej, również opartym w pewnej mierze na akustycznych brzmieniach, rozbujanym I’m Not Afraid (ponownie świetne solo gitarowe oraz bardzo „przytulne” brzmienie całości), większa część drugiej połowy krążka przynosi znacznie więcej dynamiki, treściwych gitar, a chwilami nawet solidnego rockowego łomotu. Choć Losing Breath rozpoczyna się dość konwencjonalnie, uwagę zwraca mocniejsze przyłożenie w połowie utworu, rodem z rocka gotyckiego czy innych muzycznych mroczności. Chyba właśnie przez takie zaskakujące momenty lubię The After-Effect. Świetnie sprawdzają się także „kosmiczne” klawisze Rafała Paluszka. To zresztą kolejny spory plus tego albumu – czasami dostaniemy gęstą klawiszową teksturą, innym razem usłyszymy delikatne, jazzujące wstawki fortepianopodobne, a jak trzeba, to i nieco „kosmosu”. Wszystko na jednej płycie, wszystko do siebie pasuje. Zupełnie jak w znakomitym instrumentalnym numerze Restive Lull, gdzie nad lekko jazzującym perkusyjno-basowo-fortepianowym podkładem cuda wyczynia gitarzysta grupy. Nie ma tu wielkiej instrumentalnej ekwilibrystyki, ale zarówno Mitoraj jak i Paluszek znakomicie uzupełniają się, wypełniając przestrzeń na zmianę partiami solowymi. Jest też miejsce na ponowne pokazanie się smyków, co tylko wzmacnia nieco jesienny efekt, jaki wywołuje całość (a może to wina tego, że za oknem leje akurat jak w listopadzie, kiedy zresztą płyta ta miała swoją premierę?). Utwór zatytułowany Haters i dotyczący – niespodzianka – ludzi przepełnionych bezinteresowną, szczerą nienawiścią do bliźniego, nie miał chyba prawa być spokojną, gładką kompozycją. I nie jest, choć więcej agresji pojawia się we fragmentach instrumentalnych niż w partiach wokalnych Majewskiego. Na zakończenie zdecydowanie najdłuższa kompozycja na krążku – ośmiominutowe No One Left to Blame. Dopiero tu panowie tak naprawdę pozwalają sobie na dłuższe instrumentalne odjazdy i popisy solowe, bo gdy po nieco ponad dwóch minutach rozpoczyna się trwająca dobre trzy minuty część instrumentalna, utwór wchodzi na zupełnie nowy poziom. Klawisze grzeją w tle aż miło, Łukasz Lisiak znakomicie „kręci” basem, zaś od gitary Jana Mitoraja wieje złem na kilometr. Na koniec jeszcze tylko szybkie uspokojenie klimatu, trochę efektów dźwiękowych i stopniowe wyciszenie. I tyle… Aż chciałoby się jeszcze trochę, ale z drugiej strony – może właśnie o to chodzi. Co za dużo to niezdrowo. 47 minut to niemal optymalna długość albumu. Na więcej trzeba mieć absolutnie genialny materiał. The After-Effect na pewno nie jest płytą genialną. Czy jest płytą dobrą? Tak, myślę, że tak, nawet bardzo dobrą.

The After-Effect punktuje przede wszystkim tym, że jest niezwykle różnorodna. Muzycy nie trzymają się uparcie klimatów „pejzażowych”, kombinują, zapuszczają się w różne rejony rocka, także te niekoniecznie progresywne, flirtują momentami z estetyką pop-rockową poprzez chwytliwe melodie i wpadające w ucho motywy, ale są w tym wiarygodni, a wszystko – mimo tego rozstrzału – całkiem nieźle się klei. Do tego płyta trwa trzy kwadranse, więc nie męczy słuchacza i nie przydusza nadmiarem materiału, co niestety jest grzechem wielu wydawnictw szeroko pojętego rocka progresywnego. To na pewno jeden z ciekawszych polskich krążków minionego roku, album, który pozwala mieć nadzieję, że zespół – w przeciwieństwie do paru innych, podobno rozpoznawanych za granicą, polskich grup – nie będzie się kisił przez całą swoją karierę w natchnionym, „dźwięko-pejzażowym” sosie, bo na The After-Effect wyraźnie słychać, że panowie mają dużo większe muzyczne ambicje i o wiele szersze „pole działania”.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz