poniedziałek, 14 marca 2016

The Wild Feathers - Lonely Is a Lifetime [2016]

Pochodząca z Nashville grupa The Wild Feathers w zasadzie obraca się w klimatach, które nie do końca pokrywają się z moim muzycznym światem. To styl, który często określany jest jako americana, czyli zbitka folku, country czy rock ‘n’ rolla. Na debiutanckiej płycie formacji, wydanej w 2013 roku, sporo było naleciałości rockowych oraz dynamicznych, wpadających w ucho melodii. Owszem, country czasem też dało się usłyszeć, ale nawet te nieco naiwne choć urocze naleciałości rodem z tego gatunku nie psuły odbioru krążka zatytułowanego po prostu The Wild Feathers. Całość, mimo pewnej brzmieniowej polerki i jednak łatwo wyczuwalnego nastawienia na radio, sprawiała naprawdę dobre wrażenie – do tego stopnia, że po przypadkowym odkryciu tej grupy i usłyszeniu kilku utworów, postanowiłem kupić płytę, choć – jak już wspominałem – raczej nieczęsto zapuszczam się w takie muzyczne rejony. Obserwowałem, co dzieje się w zespole. Mijały kolejne miesiące i lata, a albumu drugiego nie było widać, za to w międzyczasie skład uszczuplił się o jednego z muzyków. Wreszcie po niemal trzech latach od premiery debiutu ukazuje się album Lonely Is a Lifetime. Nie żebym wyczekiwał tej płyty, obgryzając paznokcie i wiercąc się w fotelu, ale byłem ciekaw, czy panom z The Wild Feathers uda się na przekór mojemu gustowi muzycznemu po raz drugi zaskoczyć i przyciągnąć mnie do siebie. No niestety, chyba się nie uda.

OK – oni już na debiucie grali bardzo „ładnie i radiowo”. Nie da się ukryć, to muzyka, która ma się sprzedać, ściągnąć na koncerty tłumy i być często grana w amerykańskich stacjach radiowych. Ale przy tym wszystkim ten debiut naprawdę dobrze brzmiał. Instrumenty klawiszowe ładnie uzupełniały się z gitarami, wokaliści może nie dysponują wielkimi głosami, ale dobrze razem brzmieli, zespół potrafił stworzyć wpadające w ucho numery bez popadania (zbyt często) w banał, a przy tym sporo tam było dynamiki i po prostu „życia”. Polerka brzmieniowa była, ale w dawkach strawnych dla rockowego organizmu. Na Lonely Is a Lifetime niestety mam wrażenie, że brzmieniowo i produkcyjnie poszli jeszcze bardziej w kierunku radia dla gospodyń domowych, a z dynamiki i rockowej energii niewiele już zostało. Zaczyna się jeszcze całkiem sensownie, bo Overnight wpada w ucho, ma w sobie sporo energii i brzmi jak coś, co równie dobrze mogłoby znaleźć się na debiucie. Tyle, że im dalej, tym mniej w tym wszystkim rocka czy nawet folku, a więcej pop-rockowej czy nawet boysbandowej momentami stylistyki. Za dużo tu smaczków produkcyjnych rodem z utworów obecnych gwiazdek, za mało emocji i jakiejś prawdziwości. Gitara slajdowa w Goodbye Song musi przez moment przywołać skojarzenia z Pink Floyd, ale większość tej kompozycji to być może miła dla ucha, ale jednak mocno banalna i oklepana country-popowa papka. Ciekawiej robi się przez ostatnie trzy minuty (utwór trwa ponad osiem), kiedy znowu jest odrobinę floydowo. Szkoda, że właśnie bardziej w tę stronę muzycy The Wild Feathers nie idą częściej, bo widać, że wychodzi im to całkiem nieźle, ale tak jakby bali się, że ich publiczność nie będzie w stanie strawić większej liczby utworów, które wychodzą poza zwrotkowo-refrenowy schemat radiowych czterominutowców. Wielka szkoda, bo to zdecydowanie najciekawszy utwór na albumie.

Trochę żwawiej robi się w beztroskim Happy Again czy w Leave Your Light On, tyle że to ten rodzaj piosenek, co motyw przewodni z serialu Przyjaciele. W tle nie przeszkadza, ale nie zwraca się na takie utwory uwagi, a przecież jednak czymś tę moją uwagę The Wild Feathers niespełna trzy lata temu zwrócić musieli. Krótki utwór tytułowy jest przyjemną odmianą od tej radosnej i niezbyt ambitnej papki. W dalszym ciągu nie ma tu nic wyszukanego, ale chociaż klimat i tempo zupełnie inne, bo to zdecydowanie najspokojniejszy i najoszczędniejszy aranżacyjnie numer na płycie. Ognisko, ale przyjemne i niepozbawione uroku. Przeważnie jest jednak jeszcze bardziej banalnie, bezpiecznie i bez ekscytacji. Jakbym słuchał trochę żywszego Coldplaya. A ja nie lubię słuchać Coldplaya – ani mniej, ani bardziej żywego. Zamiast ducha dokonań Toma Petty’ego, Eagles czy Allman Brothers Band mamy boysbandowe koszmarki, takie jak Into the Sun. Niby od czasu do czasu pojawi się jakiś fajny motyw, ale najczęściej trwa od kilku do kilkunastu sekund, a reszta jest do natychmiastowego zapomnienia.


Wygląda na to, że tak szybko jak zdobyli moje zainteresowanie (płytą numer jeden), tak szybko je stracili (płytą numer dwa). Pewnie dam im jeszcze jedną szansę (gdy wyjdzie płyta numer trzy), ale już bez większej nadziei. The Wild Feathers poszli zdecydowanie w inną stronę, niż chciałem. Wolno im, w końcu to ich zespół. Mnie jednak wolno być rozczarowanym obranym przez nich kierunkiem. Stali się jedną z niezliczonych grup, chcących podbić stacje radiowe tą samą pop-rockową papką, która w większych dawkach jest dla mnie absolutnie niestrawna. Może i nawet im się to uda, ale to już poza obszarem moich muzycznych zainteresowań. Pozostaje mi bardzo przyjemna płyta debiutancka, która jednak miała dużo więcej wspólnego z amerykańskim rockiem i z gatunkiem americana. Lonely Is a Lifetime to po prostu pop-rock. W miarę przyjemny i dobrze zagrany, ale kompletnie nic poza tym.


--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz