poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Pristine - Reboot [2016]



Trzeci album norweskiej grupy Pristine zatytułowany Reboot to jedna z tych płyt, które trochę mi umknęły. Wydawnictwo ukazało się pod koniec stycznia i choć byłem świadomy jego istnienia, a na nazwę zespołu i charakterystyczną okładkę płyty trafiałem w różnych zakamarkach Internetu, to jakoś nie zebrałem się do posłuchania muzyki. W zasadzie nie wiem czemu, bo już ta okładka była zachęcająca – utrzymana w klimatach retro. Tłumaczę to sobie tym, że sporo w tym roku ciekawych płyt i nie wszystko można ogarnąć odpowiednio szybko. Błąd jednak nadrabiam i jest to tym bardziej potrzebne i jednocześnie przyjemne, że płyta Reboot to trzy kwadranse kapitalnego, przeważnie niezwykle żywiołowego rocka śpiewanego przez niezwykle dynamiczną i żywiołową panią wokalistkę.

We wspomnianym już Internecie znaleźć można między innymi informację, że grupa wykonuje blues rocka ze śladami rocka psychodelicznego. To dość trafne określenie, choć – jak to w przypadku takich szufladek – nie do końca. Ślady bluesowe trafiają się dość często, w końcu muzyka rockowa pochodzi od bluesa w linii prostej, ale na krążku dominuje czysta hardrockowa energia. Psychodelia? No jest, faktycznie. Zaledwie w kilku numerach, ale od czasu do czasu zespół zagląda i w te muzyczne rejony. Efektem jest bardzo przyjemna mieszanka, może nie najbardziej zwarta w historii muzyki, ale te przeskoki stylistyczne specjalnej krzywdy słuchaczowi nie zrobią. Dwa szybkie strzały w postaci numerów Derek i All My Love dobrze wprowadzają w pełen dynamiki klimat muzyczny, ale już pierwszy z dłuższych utworów – All I Want Is You – tonuje zapędy do rockowych szaleństw. Dużo tu przestrzeni, subtelności, ładnie rozmytego tła gitarowego oraz pięknego, delikatnego śpiewu Heidi Solheim, który z czasem przeradza się w rasowy, wysoki hardrockowy zaśpiew. Do tego kapitalnie brzmiące wstawki organowe (czy Hammond w jakimkolwiek numerze w historii muzyki brzmiał źle?). Można powiedzieć, że te pierwsze trzy numery w pewnym sensie wyznaczają kierunek całej płyty. Krótsze utwory to czas na wyszalenie się, na mocny rockowy cios w twarz, zaś trafiające się między nimi od czasu do czasu dłuższe kawałki, to próba nieco innego, bardziej wyważonego i wysmakowanego grania.

I choć te krótsze kompozycje niewątpliwie podrywają na nogi i brzmią niezwykle smacznie, to właśnie te mniej hardrockowe, dłuższe, bardziej różnorodne utwory zwracają uwagę najskuteczniej. Utwór tytułowy zaczyna się spokojnie i bardzo niepozornie, ale gdzieś w połowie na kilkadziesiąt sekund zmienia się w coś, czego nie powstydziłby się Syd Barrett i jego koledzy z pierwszego wcielenia Pink Floyd. To jednak dopiero preludium do naprawdę klimatycznych fragmentów. The Middlemen to moja ulubiona kompozycja na płycie. Przy okazji także najdłuższa. Od pierwszej sekundy atakuje nas gęste organowe tło, do którego po chwili dołącza wyśmienicie brzmiąca gitara. Gdy Heidi zaczyna śpiewać swoim anielskim głosem na tle samych organów, czuję się niemal jak na muzycznej mszy. No i ta powracająca od czasu do czasu, bardzo oszczędna, bluesrockowa w klimacie gitara. Proste środki, genialny efekt. Nieco amerykańskiego klimatu pojawia się w utworze California. Czyli wszystko się zgadza. Taki numer idealny na niekończącą się jazdę amerykańskimi autostradami międzystanowymi w palącym słońcu. W dodatku w połowie mamy całkiem ciekawy odjazd w kierunku lekkiego chaosu i delikatnej psychodelii. Ostatnim z dłuższych numerów jest Don’t Save My Soul. Oszczędny w aranżu klasyczny bluesior – zagrany kapitalnie, zaśpiewany bosko. Delikatna gitara, oszczędna harmonijka, cudownie prowadzony wokal. Buja niesamowicie.

Pierwszym i chyba najbardziej oczywistym skojarzeniem, gdy słucha się muzyki Pristine, jest grupa Blues Pills. Tyle tylko, że oczywiście Pristine istnieją jednak trochę dłużej, niż szwedzka ekipa i mają bogatszą dyskografię. Nie da się jednak ukryć, że to Elin i jej koledzy są bardziej znani, więc takie porównania zdarzać się muszą. Również głosowo Heidi i Elin poruszają się w bardzo podobnych klimatach. Zapewne nieprzypadkowo te dwie formacje zagrały razem trasę po Europie w ostatnich tygodniach. Szkoda, że nie dotarły do Polski, bo taka podwójna dawka znakomitego rocka z mocnym damskim wokalem byłaby warta każdych pieniędzy. Dużych pieniędzy warta jest także trzecia płyta w dorobku Pristine – Reboot, jeśli tylko będziecie w stanie gdziekolwiek znaleźć ją w naszym kraju. Jedna z tych, które łatwo przegapić, bo i zespół mało znany, i na obecność w mainstreamowych mediach w tym kraju takie grupy szans nie mają. Nie popełnijcie jednak błędu zaniechania… czy czegoś tam innego, co wiąże się z przeoczeniem świetnego wykonawcy, którego dostajecie na tacy do wypróbowania. Pristine to jedna z tych formacji, na których koncerty mam nadzieję jeździć przez długie lata, kiedy głusi i uparci głupcy będą siedzieć na kanapie przed telewizorem i narzekać jaka to wielka szkoda, że nikt już dziś nie gra jak zespoły sprzed kilkudziesięciu lat.




--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji

1 komentarz:

  1. jakoś tak niepewnie do nich podchodzę, jak i do Opethów... ale do tych drugich się przekonuję:)

    OdpowiedzUsuń