Można było tego upalnego dnia
zostać w domu i oglądać koncert, siedząc na kanapie i popijając napoje
wyskokowe, a potem dziwić się, że się przysnęło albo że nie czuło się klimatu.
Można było nie pójść, a potem samego siebie przekonywać, że na pewno nie było
warto, a wszystkich innych, że z pewnością wcale nie widzieli tego, co
widzieli. Można było narzekać, że 70-letni facet (który nigdy nie był wybitnym
wokalistą) nie śpiewa jak 40 lat temu. Można też było biadolić, że na swoim
solowym występie ten sam 70-letni facet śmiał grać utwory ze swojej najnowszej
solowej płyty, zamiast wykonywać same kilkudziesięcioletnie numery zespołu, w
którym kiedyś występował – a w dodatku miał czelność nie zabrać ze sobą w
składzie swojej obecnej grupy starego kumpla, który nie żyje od 8 lat. A można
też było po prostu pójść na ten koncert, znakomicie się na nim bawić, przeżywać
cudowne muzyczne chwile i nie pieprzyć w necie głodnych kawałków o tym jak
kiepskie było to widowisko.
To nie był koncert idealny – to
oczywiste. Każdy pewnie będzie w stanie wymienić coś, co może nie w stu
procentach się udało. A to czasem wokal już nie ten (choć według mnie na bardzo
solidnym poziomie i z wyczuciem, kiedy nie silić się na dawne linie wokalne), a
to może brakowało tego czy tamtego utworu… A pewnie, brakowało. Choćby Astronomy Domine, które otwierało drugi
set podczas niedawnych koncertów w Royal Albert Hall. Taki mały ukłon w
kierunku okresu barrettowskiego byłby na pewno miły, ale za to we Wrocławiu
część drugą występu otworzyło One of
These Days, którego David Gilmour na solowych trasach nigdy nie grał. Brakowało
też czegokolwiek z Animals czy choćby
tych mniej znanych numerów z Wish You
Were Here (bo zespół zagrał tylko dwa najbardziej sławne fragmenty tej
płyty, czyli utwór tytułowy i pierwszą część Shine on You Crazy Diamond). Że co – że za dużo z ostatniej solowej
płyty Gilmoura? Przecież właśnie rozpoczął kolejny odcinek trasy promującej Rattle That Lock, więc obecność aż 8
utworów z tego albumu w secie nie powinna nikogo dziwić, a że płyta to
zaskakująco przyjemna, to i na żywo słuchało się ich fantastycznie. Gdyby
zagrał z niej jeden czy dwa numery, a resztę zastąpił kawałkami Floydów,
pojawiłyby się zapewne jęki, że żyje przeszłością. Pewnie nawet od tych samych
narzekaczy, którym przeszkadzała nadreprezentacja nowego materiału. Jasne, że
chciałbym Echoes, ale wiedziałem, że
nie ma na to szans, bo tego numeru już w wykonaniu Gilmoura raczej nie
usłyszymy. Gdyby zakończył koncert ostatnimi kompozycjami z mojej płyty numer
jeden wszech czasów – Dark Side of the
Moon (Brain Damage/Eclipse) – to trzeba by było zeskrobywać
mnie z asfaltu, spakować do woreczka i zalać wrzątkiem, żebym miał szansę
wrócić do siebie. Ale przecież na bis był inny genialny fragment tej samej
płyty, czyli Time, oraz powalające Comfortably Numb z jedną z
najpiękniejszych gitarowych solówek w dziejach muzyki rockowej, a wcześniej
słyszeliśmy (I to jak! Brawa za nagłośnienie) także między innymi High Hopes, Money, Run Like Hell czy Us and Them, więc czy naprawdę można
jeszcze narzekać na zestaw nagrań? Szkoda tylko, że ludzie z dalszych sektorów
podobno nic nie widzieli wobec braku telebimów i obecność rozmaitych przeszkód
na linii wzrok – scena. To kolejna wpadka po fatalnym rozwiązaniu z dystrybucją
biletów i sprzecznych informacjach dotyczących możliwości wnoszenia napojów na
teren imprezy (a przy tym upale była to kwestia niezwykle istotna, o czym
świadczyły gigantyczne kolejki do nielicznych punktów sprzedaży napojów).
W porządku – przyznaję, że były
momenty, kiedy odczuwałem pewne zmęczenie. Być może był to efekt długości
koncertu (dochodzę do wniosku, że jednak dwie godziny to jest wystarczający
czas, by powalić słuchacza – jeśli koncert ma być dłuższy, to musi trzymać w
napięciu i zachwycać każdą kolejną nutą), choć raczej bardziej ogromnego upału,
z którym mierzyliśmy się wszyscy przez cały tamten oraz poprzedni dzień, a
także odpuszczania stresu, który zafundowali nam panowie piłkarze kilka godzin
wcześniej. Ale to szczegóły. Długimi momentami byłem zachwycony. Ja – osoba,
która nigdy nie przekonała się do solowej twórczości któregokolwiek z Floydów i
która nie darzy wielką miłością płyt nagranych po odejściu Watersa. Pewnie, że
emocje byłyby dużo większe, gdyby obok Gilmoura na scenie stali (lub siedzieli)
panowie Waters, Mason i Wright. Ale to już (nawet w przypadku żyjącej wciąż
pierwszej dwójki z wymienionych) mrzonki i sytuacja z pogranicza cudu. Gilmour
przemeblował skład swojej grupy, dodając do jej stałych „elementów” (Steve’a
DiStanislao na perkusji i Guya Pratta na basie) nowe twarze, w dodatku
niezwykle uznane w branży (klawiszowców: Chucka Leavella – niegdyś członka The
Allman Brothers Band, od lat grającego ze Stonesami – czy Grega Phillinganesa
mającego na koncie współpracę z Michaelem Jacksonem, Erikiem Claptonem, Steviem
Wonderem, Arethą Franklin czy grupą Toto). Mniej więcej połowa muzyków
towarzyszących gitarzyście gra z nim pierwszą trasę, dla niektórych był to
zdaje się nawet pierwszy oficjalny występ z Gilmourem, więc może i czasem coś
nie zagrało w stu procentach tak, jak zagrać miało, ale w żaden sposób nie
wpływa to na emocje i odbiór koncertu. Na szczęście wygląda na to, że
specjaliści od narzekania (jak zwykle) zostali w domach, a pod sceną bawili się
ci, którzy naprawdę chcieli tam być i wiedzieli, jak korzystać z każdej chwili
w towarzystwie tak wybitnej postaci, bo wśród tłumu zgromadzonego na
wrocławskim Placu Wolności zdecydowane przeważały opinie entuzjastyczne.
Wszystkie
zdjęcia są autorstwa Marzeny Sówki. Nie bądź bucem, nie kradnij cudzej własności. Chcesz
się nimi podzielić - podlinkuj ten wpis lub spytaj o zgodę.
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
No fajna recenzja. Zgodzę się z Tobą że najgorsze to narzekanie ludzi w necie. Jeśli chodzi o głos Dave a to według mnie na ten wiek to ma wspaniały i mocny. Byłam w szoku że 70- letni facet może tak wspaniale śpiewać. Dla mnie on jest bardzo wyjątkowym muzykiem chociaż kocham Pink Floyd po całości. Na jego widok płakałam jak dziecko. Marzeniem było go zobaczyć i usłyszeć. Czuje się zaszczycona że mogłam być tam z nim.
OdpowiedzUsuńJeszcze raz gratuluje. Kasia
Ja za pośrednictwem tiwi...
OdpowiedzUsuńPrezentował się nadzwyczaj dobrze, miejmy nadzieję, że jeszcze długo pogra.
Zauważyłem, że po latach jazdy po Floydach coś się zmieniło: teraz obowiązuje ponownie atencja.
To dobrze, bo jazda po nich była niezasłużona.
Ciemną stronę miałem okazję słuchać w wersji kwadrofonicznej, ten relikt przeszłości znów podnosi głowę, tu i ówdzie znajdują się zainteresowani…
Oczywiście, ze nie stać mnie było ani na ten sprzęt, ani na oryginał płyty, mój egzemplarz był pochodzenia słynnej Dum Dum India
Miałem zaszczyt kumplować się z człowiekiem zawodowo z dźwiękiem związanym i to u niego było.
Ostatnim winylem Floydów, który kupiłem było Delicate Sound Of Thunder i po zachwytach dźwiękowych nad realizacją koncertowych nagrań powędrowałem w inne rejony muzyczne, rzadko wracając i prawie ignorując późniejsze płyty.
Ale często wracam do Atom Heart Mother, nie znudziło mi się.
Przy okazji Floydów zawsze polecam koleżkę Bruce’a Hornsby , który jest fantastycznym gościem i wspaniale połączył swój Fortunate Son z Comfortably Numb co nieodmiennie na jego koncertach wzbudza aplauz. Tak fantastycznie to gra i śpiewa…
Tu pozwalam sobie wkleić link:
https://www.youtube.com/watch?v=3RyqUdonHEI&list=PLcQnSvrw0qTL5N54Ud-xwAiBYaG1tyD9p
Byłam, widziałam, słuchałam i zgadzam się - narzekacze narzekać zawsze będą.
OdpowiedzUsuńA jeśli chodzi o głos Davida - no cóż, zważywszy na wiek Artysty, to ta chrypka mnie osobiście wzrusza równie mocno, co niedostatki głosowe Johny'ego Casha. Głos Johny'ego w jego późnych wykonaniach jest taki... prawdziwy. To samo wrażenie miałam właśnie w przypadku Davida. Było pięknie :)
ja tylko mogę Wam pozazdraszczać obecności tam i nawet gdyby coś było nie tak, to nie śmiałabym czegokolwiek wytykać, czy marudzić, bo to człowiek legenda... pozdrowienia dla Sówki :)
OdpowiedzUsuńSzacun dla Dejwa!
OdpowiedzUsuńBardzo ładne zdjęcia i super opis całego wydarzenia. Szkoda że sam nie mogłem się tam wybrać. Na pewno niezapomniane wrażenia.
OdpowiedzUsuń