czwartek, 9 czerwca 2016

Rival Sons - Hollow Bones [2016]



To z jednej strony najbardziej wyczekiwany przeze mnie album planowany na 2016 rok, a z drugiej strony – jak to często bywa – płyta, której premiery najbardziej się obawiałem. Nie żebym nie wierzył w możliwości tej grupy. W końcu dwa lata temu nagrali najlepszy moim zdaniem album XXI wieku, który zresztą poszedł na pierwszy ogień na tym blogu. Tyle, że… no właśnie – (że powtórzę) dwa lata temu nagrali najlepszy moim zdaniem album XXI wieku. I jak to, panie, przebić? Niby historia pokazywała, że da się nagrać Sheer Heart Attack i A Night at the Opera po II czy Wish You Were Here i Animals po Dark Side of the Moon. Ale czy można od nawet najbardziej uwielbianego zespołu oczekiwać takich heroicznych czynów? Nawet jeśli zdrowy rozsądek podpowiada, że nie można, to i tak podświadomie chyba tego oczekiwałem i gdyby wydźwięk tego tekstu miał zależeć tylko od tego, czy doczekałem się przebicia lub chociaż dorównania wielkiej poprzedniczce – płycie Great Western Valkyrie z 2014 roku – to byłby on negatywny. Ale chwila – czy to znaczy, że nie podoba mi się nowa płyta Rival Sons? Panie, a gdzie ja coś takiego napisałem? Jest kapitalna!

Wejście jest mocne. Dwa pierwsze single czyli Hollow Bones Pt. 1 i Tied Up stawiają na nogi, od razu anonsują: „Jesteśmy Rival Sons, gramy mocno, gramy melodyjnie, długo na tyłku nie usiedzisz”. Być może pierwsza część kompozycji tytułowej wyrwana z kontekstu płyty nie robiła początkowo wielkiego wrażenia (choć refren jest cholernie chwytliwy), ale gdy słucha się już całego albumu, stanowi świetne wprowadzenie w te 37 minut muzyki. Tak, 37 minut, ale oni zdążyli nas już przyzwyczaić, że wcale nie muszą grać długo, żeby zrobić olbrzymie wrażenie. Hollow Bones wypełniają w większości kompozycje krótkie, trzy-czterominutowe. Ale czasem tyle wystarczy, żeby zarazić słuchacza klimatem, zachwycić brzmieniem. Na pierwszy plan wychodzą oczywiście cudownie przesterowane gitary Scotta Holidaya, doprawiane ciepłym tłem organowym. Thundering Voices – kolejny z krótkich numerów na początku płyty – trochę przypomina mi utwory z Lazaretto Jacka White, głównie przez motyw gitarowy. Nie jestem jednak przekonany, czy połączenie tych zadziornych motywów ze zwrotek dobrze brzmi z dużo spokojniejszym refrenem. Niby u Doorsów to się zawsze sprawdzało, ale tu jakoś do końca nie mogę się przekonać do tego pomysłu. Nie mogę się też przekonać do kolejnej kompozycji – Baby Boy. Mam wrażenie, że za dużo tu chaosu, że mimo niezłych pomysłów to wszystko zmierza trochę donikąd.

I w tym momencie zacząłem się już trochę martwić. Cztery krótkie kompozycje. Dwie ujdą, dwie bardzo dobre, ale jak to się ma do genialnego potencjału tej grupy? Cała płyta będzie taka? No nie, nie będzie. Na szczęście okazuje się, że te cztery kompozycje z początku płyty to w zasadzie tylko wstęp. No dobrze, dość długi, bo zajmujący mniej więcej 1/3 całości, ale dalej jest już tylko lepiej. Pretty Face to kolejny niezbyt rozbudowany numer, ale tu już jest to, czego nie słyszałem w Thundering Voices czy zwłaszcza w Baby Boy – kapitalna melodia wpadająca od razu w ucho, niczym w nagraniach z Pressure and Time. Najwyższej próby rock imprezowy – włączasz i szalejesz, zapominając o całym świecie. A dalej? Dalej cały czas w górę. Fade Out to jeden z najlepszych utworów w dorobku tej formacji. Ciężar, moc gitar Holidaya i kapitalny wokal Jaya Buchanana. Wreszcie weszli na najwyższe obroty i łoją aż miło, zbliżając się gdzieś po drodze do klimatów kapitalnej drugiej części I Want You (She’s So Heavy), choć moim pierwszym skojarzeniem było świetne Little Secret grupy Black Country Communion. To oczywiście tylko porównania mogące przybliżyć wam w jakimś stopniu klimat tej kompozycji – absolutnie nie chodzi tu o zbyt dużą inspirację czy ordynarną zrzynkę. A potem lekkie zdziwienie. Black Coffee. Cover utworu autorstwa małżeństwa Turnerów, najbardziej znanego jednak z wykonania grupy Humble Pie. Zdziwienie, bo Rival Sons coverów na swoich albumach nie umieszczali, poza tym nagranie to znamy już od ponad roku z singla wydanego z okazji Record Store Day. Mam wrażenie, że zabrakło czasu na skompletowanie nagrań na cały album pomiędzy trasami z Deep Purple i Black Sabbath oraz własnymi koncertami, stąd takie rozwiązanie. Dziwne dość, ale na szczęście w temacie samej muzyki nie ma się do czego przyczepić, bo czarna kawa serwowana przez Rival Sons smakuje wyśmienicie i zdecydowanie pasuje klimatem do całości. Pierwsza część znakomicie buja – w końcu to czarna muzyka wczesnych lat 70. Z kolei część druga to już fuzz-rockowe szaleństwo z ciężkimi riffami i potężnymi wrzaskami Jaya.

No to już jest takie Rival Sons, jakie uwielbiam najbardziej. Wszystko „żre” jak trzeba, zespół na pełnych obrotach. I bum – na koniec płyty dostajemy takie dwa strzały, że trudno się pozbierać. Najpierw Hollow Bones Pt. 2. I nagle okazuje się, że część pierwsza wypuszczona na singlu była zaledwie przedsmakiem. Część druga powala intensywnością. Klimat gęsty jak krem z brokułów, Jay wchodzi tu w jeden z tych swoich transów, kiedy sprawia wrażenie, jakby użyczał ciała duchom wyśpiewującym tekst utworu za niego. To taka uniwersalna modlitwa ponad podziałami i wyznaniami. Hollow Bones Pt. 2 jest na tej płycie tym, czym Destination on Course było na Great Western Valkyrie. Punkt kulminacyjny, prawdziwy wybuch emocji, które wrzały już od dobrych kilkunastu minut. Ale Destination on Course wieńczyło poprzednią płytę, a tu po tej kulminacji mamy jeszcze deser w postaci All That I Want – bardzo subtelnej, szczerej ballady zapewne napisanej przez Jaya, bo to numer w stylu jego solowych dokonań. Nie zdziwiłbym się, gdyby był to jakiś jego stary utwór jeszcze sprzed czasów Rival Sons. Niewielu jest obecnie wokalistów, którzy są w stanie tak czarować samym głosem, trafiać idealnie w emocje. Tu z kolei klimatem zespół odwołał się do True zamykającego płytę Head Down, bo to dwie najspokojniejsze kompozycje w dyskografii grupy. Takie wyciszenie było chyba potrzebne po intensywności Hollow Bones Pt. 2, przecież i na wspomnianym Great Western Valkyrie druga część Destination on Course pozwalała słuchaczowi powoli gasić emocje po ostatnim mocnym krzyku Jaya. Ten patent sprawdza się doskonale. Dzięki takim utworom druga połowa tego wydawnictwa w pełni rekompensuje jakiekolwiek braki w części pierwszej.

To płyta z tych, których nie jestem w stanie jednoznacznie ocenić. Niekoniecznie przez samą zawartość tego właśnie krążka, ale w kontekście albumu poprzedniego i olbrzymich oczekiwań, jakie po nim miałem. Bo w zasadzie nie ma się specjalnie do czego tu przyczepić. Są bardzo dobre numery – ba, jest kilka absolutnie kapitalnych, fantastycznych utworów. To bez wątpienia czołówka tegorocznych płyt. Jestem przekonany, że ten album w moim zestawieniu ulubionych wydawnictw 2016 roku będzie bardzo wysoko i niezwykle często będę do niego wracał. Ale jeśli ktoś chciałby mieć tylko jedną płytę Rival Sons w domu (nie wiem czemu ktoś miałby być aż tak lekkomyślny, ale przyjmijmy na chwilę, że są ludzie, którzy nie potrzebują całej ich dyskografii na własność), to odpowiednim wyborem wciąż jest zdecydowanie Great Western Valkyrie, a nie Hollow Bones. Wszystkim innym nowy album Rival Sons szczerze polecam. Jeśli tylko nie będziecie oczekiwali, że znowu nagrają najlepszą płytę XXI wieku, to satysfakcja gwarantowana.



--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji


8 komentarzy:

  1. no chociaż jedna płyta, którą zdążyłam przesłuchać zanim o niej napisałeś:) mam nadzieję, że koncert był nieziemski:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Odnoszę wrażenie, że tym wielce obecnie modnym nurcie retro rocka Rival Sons znaleźli dobry patent na zaistnienie/wyróżnienie się podobny zresztą do tego co zrobili The Black Keys. Jest staromodnie ale ten duch współczesnych czasów w produkcji choćby czy w niuansach brzmienia absolutnie słychać. Nie udają, że są zespołem z lat 60tych czy 70tych zagubionym w czsoprzestrzeni tylko umiejętnie mieszają stare i nowe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak - o ile na pierwszych płytach idealnie wpisywali się w to brzmienie retro i bardzo bazowali na zeppelinach, cream itd., o tyle od jakiegos czasu zdecydowanie idą w kierunku zaznaczania, że chociaż inspiracje ich sięgają ładnych kilkudziesięciu lat wstecz, to jednak to wszystko jest na miarę XXI wieku. W tej chwili obok Riverside to mój ulubiony zespół. Wczorajszy koncert w Berlinie to potwierdził, ale o nim może jutro... ;_)

      Usuń
  3. Posłuchałem, bo odważna deklaracja o najlepszym albumie XXI w. mnie zaintrygowała. Tak, to jest rock. Odważny bezkompromisowy i jednocześnie nie prymitywny. Czuć bardzo mocny wpływ Led Zeppelin tak w warstwie wokalnej jak i stylistyce, jednakowoż kompozycje są zgrabne i "swoje", Wokalista też wykazuje subtelne różnice.
    Osobiście wybrałbym inne brzmienie gitary i tylko to, pozostałe elementy są bardzo dobre i z dużą jakością. Ciekawe w którą stronę pójdą, bo potencjał jest olbrzymi. Wokalista - skarb!
    Słuchałem dwóch ostatnich płyt, może sięgnę głębiej, ale bardziej mnie ciekawi przyszłość. Dzięki za zwrócenie uwagi.

    OdpowiedzUsuń
  4. Mistrzowie nastroju. Numery od mocnych, przez transowe po wyciskacze łez. Kapitalne granie, a Miley jest mistrzem ciężkich groov-ów i zaplatania w nie swingujących zagrywek. Uwielbiam takie bębnięnie. Mam cichą nadzieję, że zagrają w tym roku w Polsce i znów rozwalą budę :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no zagrać to zagrają, tylko niestety zaledwie 40 minut przed black sabbath ;) na klubowy koncert w tym roku raczej nie ma co liczyć. myślę, że dopiero jak wczesną wiosną sabbaci skonczą już na dobre, to zwolni sie okienko na 'normalne' koncerty rival sons. chyba, że tym razem pojadą w trase ze stonesami na przyklad...

      Usuń
    2. Z tego co patrzyłem 2go lipca przed B.Sabbath w Krakowie. Mam daleko i na 40min nie opłaca się jechać.

      Usuń
    3. yep. odpuszczam z tego samego powodu. sabbathów widziałem 2 razy, nie czuje potrzeby kolejnego razu, bo i tak grają to samo.

      Usuń