Obok trzonu formacji na płycie pojawia się całkiem sporo muzyków sesyjnych, którzy brali udział w nagraniach. Zespół nawet żartował, że przetestował w trakcie sesji chyba wszystkich muzyków mieszkających w Salt Lake City i wyselekcjonował prawdziwą śmietankę. Same nagrania zajęły 1,5 roku i dokonywane były na żywo. Zdecydowanie czuć, że włożono mnóstwo wysiłku w to, by była to bardzo udana i znakomicie brzmiąca płyta – i udało się. Okładka jest kapitalna. Psychodeliczno-kosmiczny western. Intro – Tumulus – brzmi właśnie jak ścieżka dźwiękowa do obrazu, który mamy na okładce. Nie znaczy to jednak, że później przez 90 minut słuchamy klimatów z Dzikiego Zachodu albo Desperado. Dużo tu bardzo przyjemnej, stonowanej, ciepłej muzyki, jak w Ballad of Blue 52, w którym pojawia się i fortepian, i Hammondy, a także sekcja dęta. Całość ma w sobie pewną tajemniczość, a jednocześnie dziwny, leniwy luz rodem z reggae. Brzmi jak jakiś straszny muzyczny potworek Frankensteina? Ale działa kapitalnie! Tymczasem chwilę później w Tennessee Storm wchodzimy w klimat rodem z płyt Santany (tych wczesnych, zanim zaczął grać z gwiazdkami pop). Mało zmian? W G.T.T. jest ciężko, wolno i mrocznie, a w drugiej części wchodzą szamańskie rytmy i mamy zacny odlot. A potem znowu luzik i fajne bujando w Red. Ale tylko w pierwszej części, bo w drugiej znowu klimat gęstnieje, a Hammondy robią taką robotę, że czapki z głów. I jeszcze ten mroczny niepokój w Monoliths (tu z kolei mamy zarówno syntezatory jak i skrzypce) oraz znowu luzacki, lekki odlot w Goner… i nagle niepostrzeżenie dochodzimy do końca pierwszej płyty.
Drugą otwiera być może najlepszy numer w zestawie – New Shade of Blue. Piękny, bujający snuj z niezwykle przyjemną, momentami trochę gilmourowską gitarą, który może i nie oferuje muzycznie nic, czego byśmy nie słyszeli milion razy, ale nie ma to większego znaczenia, bo brzmi obłędnie. I czy tylko ja tu słyszę momentami trochę klimatu rodem z knajpy z Twin Peaks? Kosmiczno-floydowa miniaturka Saturn świetnie prowadzi nas do My Girl, mrocznego numeru w klimatach Nicka Cave’a – nie tylko muzycznie, ale i tekstowo. Poza końcówką, w której nagle robi się ciężko, dynamicznie, w zasadzie metalowo. Ta końcówka My Girl to zdecydowanie najintensywniejszy fragment tej płyty. Zespół szybko jednak porzuca tę metalową przygodę i w Electric Cathedral powraca do powolnego, spokojnego, cholernie klimatycznego grania z wokalem tak niskim, że aż w gardle mnie ściska. A Hammondy tu to czysta poezja. No i został jeden numer, Trenches. Za to 22-minutowy. Tutaj to już poszli na całość. Trzech basistów, wiolonczela, skrzypce, trąbka… Zgodnie z tytułem mamy tu klimaty wojenne. Okopy, werble, szykowanie się do bitwy, odgłosy walki… Muszę przyznać, że w temacie monumentalnych muzycznych dzieł nawiązujących do tematyki wojennej (bez względu na to, czy chodzi dosłownie o wojnę, czy może o wewnętrzną walkę z samym sobą, rozgrywającą się w głowie), to jest jedno z tych, które robią na mnie naprawdę wielkie wrażenie. Czy jest sens, żebym opisywał po kolei, co dzieje się w 22-minutowym numerze? Chyba nie. Napiszę tylko tyle – nie spodziewajcie się klimatów galopującego, niezwykle dynamicznego Maidenowego The Trooper. To zupełnie inna wojna.
Oczywiście jak zwykle przy tego typu płytach mogę ponarzekać na długość wydawnictwa. 92 minuty to jest naprawdę DUŻO. Ale w tym przypadku aż tak tego nie czuć. Po pierwsze, muzyka płynie znakomicie i naprawdę nie odczuwa się tego czasu. Po drugie, wolę już chyba 92-minutowy album podzielony na dwie płyty od 78-minutowego na jednym krążku. Tu chociaż jest jakiś podział dokonany i mogę sobie słuchać tylko jednej z dwóch płyt, a kolejną zostawić na kiedy indziej. I dzięki temu łatwiej ten ogrom materiału chłonąć. No a poza tym jednak mamy tu do czynienia z muzyką tak znakomitą i tak różnorodną, że nawet ja mogę to znieść bez problemu. Czasami przy tak genialnie płynących numerach można totalnie odciąć się od tego, że wiele tekstów na tej płycie dotyczy tematów bardzo mrocznych, ze śmiercią i żałobą włącznie, ale może warto także to mieć gdzieś z tyłu głowy. Kapitalna płyta, którą nieco po czasie – ale jednak! – muszę dołączyć do szerokiej czołówki moich ulubionych albumów 2021 roku.
Płyty (niemal w całości) można posłuchać na profilu zespołu na Bandcampie.
---
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Bdb może nawet z plusem, to opinia po jednokrotnym przesłuchaniu, zatem z ostateczną opinią się wstrzymam. Nie mam natomiast oporów, by poprosić wręcz o obecność tu Beth Hart. Odsłuchałem tylko pierwsze Whole Lotta Love i mnie powaliło. Niech by tylko ten jeden numer był tak piekielnie dobry a reszta do d... to i tak za tę płytę warto dać każde pieniądze.
OdpowiedzUsuńjeszcze całości nie słuchałem, ale na pewno w końcu się do tego zbiorę
UsuńMyślę, że i tu jest miejsce na chwilę refleksji, kiedy odchodzą tuzy muzyki, którą lubimy. Niedawno - w listopadzie w wyniku wypadku samochodowego zginął David Longdon, którego ciepły głos słyszeliśmy w Big Big Train. Jak czytam, manager ogłosił, że zespół będie pracował dalej.
OdpowiedzUsuń19 lutego umarł Gary Brooker, nie ma chyba na świecie osoby, która nie znała by A whiter shade of pale Procol Harum... Świat jest uboższy bez nich...
a zaraz po Brookerze jeszcze Mark Lanegan
UsuńJestem w trakcie pierwszego słuchania. Zgadzam się z Bizonem. Ta muzyka płynie znakomicie. Doskonała płyta 👍👍👍
OdpowiedzUsuń