niedziela, 12 kwietnia 2015

Steven Wilson - Łódź [Wytwórnia], 8 IV 2015 [galeria zdjęć]

Zazwyczaj, gdy wybieramy się na koncert uznanego artysty, liczymy przede wszystkim na jakość muzyczną i pełne zaangażowanie muzyków stojących na scenie (część publiczności liczy też na to, że artysta powie coś po polsku, najlepiej, żeby to było jakieś przekleństwo, ale powiedzmy, że ta grupa osób stanowi wśród publiczności mniejszość). W przypadku wykonawców takich jak Steven Wilson wrażenia koncertowe wykraczają jednak daleko poza czysto słuchowe doznania. Koncert Wilsona to przedstawienie audiowizualne, zupełnie jak w przypadku występów Pink Floyd, tyle że tu zamiast slajdów olejnych i dziwnych wzorów tworzonych przez światła mamy filmy ilustrujące poszczególne kompozycje (czyli w zasadzie... też jak u Floydów, tylko tych nieco późniejszych). Trzeba przyznać, że ma ten Steven rozmach, może nawet aż za duży, bo po dwóch godzinach dzielenia uwagi między to, co na scenie i to, co z tyłu sceny, czułem się nieco zmęczony. Ale może to tylko ja. Rozmach ma Wilson także w doborze współpracowników, choć to akurat wiadomo nie od dziś. W zasadzie każdy z muzyków z obecnego koncertowego składu grupy Wilsona to postać nietuzinkowa, z bogatym dorobkiem często wykraczającym poza szeroko pojętą muzykę rockową (tak, basista Nick Beggs naprawdę jest członkiem Kajagoogoo).

Nie padam na kolana przed najnowszym studyjnym albumem Stevena, więc i koncertowa setlista nie do końca trafiła w mój gust (usłyszeliśmy niemal całą płytę), ale trzeba zrozumieć artystę, który promuje najnowsze wydawnictwo, zwłaszcza że ma ono niezwykle liczne grono zwolenników. Mnie najprzyjemniej było zdecydowanie przy bisach, gdy muzycy wykonali najpierw kompozycję The Watchmaker (za zasłoną), a na koniec The Raven That Refused to Sing (już bez wiszącej szmaty) - obie oczywiście z poprzedniego krążka Wilsona, zatytułowanego tak samo jak ostatnia z wymienionych kompozycji i będącego moim ulubionym albumem w solowym dorobku "bosonogiego Stefana". Na dobór utworów mógłbym więc kręcić nieco nosem, ale stronie czysto wykonawczej nie mam absolutnie nic do zarzucenia. Słuchanie tego koncertu było czystą przyjemnością, także dzięki akustyce łódzkiej sali, choć jednocześnie trzeba podkreślić, że osoby podziwiające występ na parterze miały znacznie lepsze wrażenia w tej kwestii niż siedzący na wyższym z balkonów.

Podziękowania dla Rock Serwisu za zaproszenie oraz możliwość fotografowania podczas koncertu. Więcej zdjęć / More photos: https://www.flickr.com/photos/jakubbizonmichalski/sets/72157649595153793/

setlista:

(intro video)
First Regret
3 Years Older
Hand Cannot Erase
Perfect Life
Routine
Index
Home Invasion
Regret #9
Lazarus (Porcupine Tree)
Harmony Korine
Ancestral
Happy Returns
Ascendant Here On...

bis:
Temporal (Bass Communion) 
 (Watchmaker Intro Video)
The Watchmaker
Sleep Together (Porcupine Tree)
The Raven That Refused to Sing





























Wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa. Nie bądź bucem, nie kradnij cudzej własności. Chcesz się nimi podzielić - podlinkuj ten wpis lub spytaj o zgodę.
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

piątek, 10 kwietnia 2015

Anathema - Łódź [Wytwórnia], 9 IV 2015 [galeria zdjęć]

Zespół z tak długim stażem i tak różnorodną muzyką wykonywaną w różnych okresach działalności musi mieć problem z zadowoleniem wszystkich swoich fanów. W tym przypadku jedni wolą najnowsze dokonania, inni są przywiązani do cięższych brzmień wcześniejszych płyt. Anathema postanowiła w tym roku dokonać niemożliwego i ucieszyć i jednych, i drugich. Wraz z obecnym składem zespołu w trasę pojechało dwóch byłych członków kapeli, niezwykle ważnych w historii tej grupy - wokalista Darren White oraz basista i kompozytor wielu utworów w dorobku grupy - Duncan Patterson. Set podzielono na trzy części, począwszy od obecnego oblicza muzycznego grupy, przez okres przejściowy, po mroczne wykopy z najdalszej przeszłości zespołu. Oczywiście wiązało się to także z zabawnymi sytuacjami, gdy podczas pierwszej części koncertu niektórzy fani mocniejszego uderzenia czekali na swoje klimaty, sącząc drinki, a co wrażliwsi miłośnicy nieco łagodniejszego, bardziej melodyjnego Anathemowego grania, które grupa ta prezentuje od kilku lat, uciekali przed ostatnią częścią występu. Mnie bliżej do okresu środkowo-późnego, stąd zdecydowanie najprzyjemniej słuchało mi się pierwszych dwóch części, muszę jednak zaznaczyć, że wszystkie trzy miały swoje niezwykle udane momenty, a znakomita akustyka łódzkiej wytwórni pozwalała cieszyć się zarówno dwugłosami Vincenta Cavanagh i Lee Douglas oraz chwytliwymi melodiami i porywającymi solówkami na początku koncertu, jak i wrzaskami Darrena White'a oraz solidnym metalowym łomotem pod koniec występu.

Do najbardziej magicznych momentów należało wykonanie A Natural Disaster, podczas którego zespół tradycyjnie poprosił publiczność o zapalenie zapalniczek i światełek w telefonach komórkowych. Widok absolutnie powalający! Nawet zwolenników najnowszego dorobku Anathemy musiał zachwycić także początek trzeciej części występu - Crestfallen i Sleep in Sanity. Często mówi się, że jakiś zespół gra koncertowy set, w którym każdy może znaleźć coś dla siebie, ale w tym przypadku faktycznie tak było - grupa sięgnęła po utwory z każdej płyty ze swojej 25-letniej historii. Tegorocznego jubileuszu nie przeoczyli polscy fani, którzy przed bisami przygotowali dla muzyków niespodziankę w postaci deszczu konfetti w pierwszych rzędach.

Grupa przyjeżdża do nas często, ale ten koncert był absolutnie wyjątkowy i choćby z tego powodu zwyczajnie należało na nim być. Być może była to ostatnia okazja usłyszenia niektórych kompozycji na żywo. Chyba że muzykom tak bardzo spodobało się wykonywanie ich ponownie po tylu latach, że na nadchodzących trasach koncertowych będą śmielej sięgać po ten repertuar. Najbliższa okazja podobno już za kilka miesięcy.

Podziękowania dla Rock Serwisu za zaproszenie oraz możliwość fotografowania podczas koncertu. Więcej zdjęć / More photos: https://www.flickr.com/photos/jakubbizonmichalski/sets/72157649548608973/

setlista:

Set 1 *obecny skład*
Anathema
Distant Satellites
Untouchable, Part 1
Untouchable, Part 2
A Simple Mistake
A Natural Disaster
Closer
Pressure
One Last Goodbye

Set 2 *z Duncanem Pattersonem*
Shroud of False
Fragile Dreams
Empty
Lost Control
Angelica
Eternity Part I
Eternity Part II
Eternity Part III
Shroud of Frost
Sunset of Age
A Dying Wish

Set 3 *z Darren White'em i Duncanem Pattersonem*
Crestfallen (Falling Deeper version)
Sleep in Sanity (Falling Deeper version)
Kingdom
Mine Is Yours to Drown In (Ours Is the New Tribe)
Under a Veil (of Black Lace)
Lovelorn Rhapsody
They (Will Always) Die

bis
Sleepless














































Wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa. Nie bądź bucem, nie kradnij cudzej własności. Chcesz się nimi podzielić - podlinkuj ten wpis lub spytaj o zgodę.
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

środa, 8 kwietnia 2015

Joe Bonamassa - Muddy Wolf at Red Rocks [2015]


Joe Bonamassa to pracoholik. Ma to swoje dobre i złe konsekwencje – wydaje mnóstwo płyt studyjnych i koncertowych, więc jego fani mają w czym wybierać, ale jednocześnie jeśli ktoś czuje potrzebę posiadania wszystkiego, co nagrywa ulubiony wykonawca, to przy takim Bonamassie można zbankrutować szybciej niż kolejne pizzerie otwierane w Radomsku. No i niestety cierpi też na tym jakość wydawnictw, bo czasem można odnieść wrażenie, że Bonamassa gra cały czas to samo. Płyty studyjnej Joe w tym roku jeszcze nie wydał (a minęły już przecież ponad trzy miesiące), rekordu zeszłorocznego w kategorii koncertówek też chyba bić nie zamierza (pięć albumów koncertowych w roku 2014), ale mamy w końcu pierwsze tegoroczne wydawnictwo gitarzysty, wszak rok bez płyty Bonamassy to rok stracony. Tym razem jednak nie zamierzam narzekać na powielanie schematów i podrzucanie fanom kolejnego produktu wątpliwej świeżości. Podwójny album Muddy Wolf at Red Rocks to bowiem bardzo interesująca pozycja oparta na znakomitym pomyśle. O tym, że Bonamassa jest zakochany w klasycznych bluesmanach sprzed kilkudziesięciu lat, nikogo przekonywać nie trzeba. Nie raz nagrywał ich utwory na swoich płytach studyjnych, a koncerty gitarzysty bez kilku starych bluesowych numerów po prostu nie mogą się obyć. Ale tym razem dostajemy coś na kształt małego leksykonu amerykańskiego bluesa: koncert składający się z kompozycji z repertuaru dwóch gigantów tego gatunku – Muddy’ego Watersa i Howlin’ Wolfa – w przepięknej scenerii Red Rocks Amphitheater w górach stanu Kolorado.

Najważniejsza rzecz, jaką należy sobie uświadomić, włączając ten koncert, jest następująca – to są numery, które w zdecydowanej większości powstawały w latach 40., 50. i 60., a często wzorowane były na starych bluesidłach z początku XX wieku. A to oznacza, że przez większość tego dwugodzinnego koncertu będziemy się obracali w bardzo tradycyjnym klimacie amerykańskiej muzyki, gdzie – owszem – jest miejsce na sporo improwizacji, ale raczej w ramach z góry ustalonego bluesowego szkieletu. A stary blues sprzed ery rocka potrafi być piękny i powalający, ale w dużej dawce także nieco monotonny. Tu jednak z pomocą przychodzi nam kunszt Bonamassy. Nie oszukujmy się – Muddy Waters i Howlin’ Wolf to absolutne legendy i być może bez nich ktoś taki jak Joe w ogóle nie sięgnąłby po gitarę elektryczną, ale jeśli brać pod uwagę umiejętności czysto techniczne w posługiwaniu się instrumentem, to Bonamassa zdecydowanie przerasta starych mistrzów. To zupełnie inne muzyczne epoki. Tamci pisali numery, które stały się klasykami, ale niektóre rzeczy wyczyniane przez Bonamassę w latach, gdy te numery powstawały, były absolutnie nie do pomyślenia. I nie chodzi tu o żadne porównywanie ich pod kątem tego, który jest „lepszy”, bo technika to oczywiście nie wszystko, ale zarówno umiejętności Bonamassy, jak i obecne możliwości w zakresie produkcji nagrań sprawiają, że w te kompozycje tchnięto nowe życie i podwójnego albumu Muddy Wolf at Red Rocks słucha się po prostu z zapartym tchem. Nie ma sensu opisywać poszczególnych utworów z obu zasadniczych części koncertu. Zarówno pierwsza część – „Muddy Waters Set” – jak i druga – „Howlin’ Wolf Set” – to porywające wykonania i to nie tylko dzięki gitarze Bonamassy, ale także za sprawą świetnych muzyków, do których Joe ma niewątpliwie szczęście. Na pierwszy plan wysuwa się tu najczęściej pianista Reese Wynans, znany choćby z grup Double Trouble i Captain Beyond, dzięki któremu klimat starych nagrań jest tu przez cały czas obecny, mimo bardziej dynamicznych aranżacji. Jeśli miałbym wyróżnić jedną kompozycję, to byłoby to zamykające „wilczy” set All Night Boogie (All Night Long), w którym Bonamassa i towarzyszący mu muzycy pokazują, co można zrobić z dwuminutowym prostym bluesowym kawałkiem z początku lat 50. Na bis mamy trochę tradycyjnego Bonamassy, czyli numery z jego standardowego repertuaru. Zaczynają od trzech pierwszych kompozycji z Different Shades of Blue, a na sam koniec chyba dwa najbardziej rozpoznawalne numery wykonywane przez Bonamassę – cover Sloe Gin Tima Curry’ego, który już stał się małym blues-rockowym klasykiem za sprawą „Józka”, oraz – jak twierdzi sam Joe – jedyny numer w jego karierze, który prawie był hitem, czyli The Ballad of John Henry. Ale to tak naprawdę tylko dodatki, w końcu te numery znajdziemy na niemal każdej koncertówce tego gitarzysty. Najważniejsze działo się wcześniej.



Cieszy mnie, że Joe jednak próbuje zaskakiwać. Nie zachwycałem się jego ostatnią solową płytą i miałem mu za złe, że gra bezpiecznie, ale muszę przyznać, że w temacie płyt koncertowych w ostatnich latach naprawdę się stara. Najpierw piękny album akustyczny z Wiednia, potem cztery koncertówki z Londynu z serii Tour de Force, ale każda z nich zupełnie inna od pozostałych, a teraz ten wielki ukłon w stronę historii czarnej muzyki. Muddy Wolf at Red Rocks to wydawnictwo, które ma walor nie tylko czysto muzyczny, ale także edukacyjny. Można nie kupować każdej ze „zwyczajnych” płyt koncertowych Bonamassy, ale ten album wart mieć, bo tu najlepiej widać muzyka, który ma pasję. Myślę, że Muddy Waters i Howlin’ Wolf byliby dumni, gdyby wiedzieli, że w XXI wieku jakiś łebek, który w chwili śmierci pierwszego z nich miał ledwie kilka lat, a w czasie, gdy z tym światem żegnał się drugi, był pewnie dopiero we wstępnych planach, będzie grał ich kompozycje w tak porywający sposób i da im nie drugie czy trzecie, ale już chyba piąte czy szóste życie. Different Shades of Blue raczej nie pokocham, ale za Muddy Wolf at Red Rocks masz pan, panie Bonamassa, olbrzymi plus.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Van Halen - Tokyo Dome Live in Concert [2015]


Z jakiegoś dziwnego powodu wydanie płyty Tokyo Dome Live in Concert przez dłuższy czas trzymano w tajemnicy. W zasadzie jakiekolwiek konkretniejsze informacje z obozu zespołu i wydawcy pojawiły się dopiero, gdy wiadomość wyciekła do prasy kanałami nieoficjalnymi zaledwie kilka tygodni temu. Po co te tajemnice? Nie do końca wiem, choć być może jakiś związek z tym ma dość zaskakujący fakt – jest to pierwsza koncertowa płyta Van Halen z Davidem Lee Rothem. Może chciano z tego zrobić dodatkową atrakcję i szykowano jakieś huczne ogłoszenie dobrej nowiny? Zespół pojawił się ostatnio kilka razy w amerykańskiej telewizji, więc promocję nowego wydawnictwa potraktowano chyba faktycznie dość poważnie (pomijając straszną okładkę, która w żaden sposób nie zachęci chyba do kupna płyty). Nie wiem tylko, na ile to pomoże. Pod filmikami ze wspomnianymi telewizyjnymi występami Van Halen z ostatniego okresu zdecydowana większość komentarzy to rady dla panów Van Halenów, by ponownie wywalić Rotha z zespołu i po raz trzeci przyjąć Sammy’ego Hagara lub w najlepszym razie pojechać w ostatnią trasą z oboma wokalistami i dać sobie spokój. O co chodzi? Jakby to ująć – nieprzypadkowo dopiero w 2015 roku grupa po raz pierwszy wydaje koncertowy album ze swoim oryginalnym wokalistą. Powiedzmy to sobie szczerze – DLR to urodzony showman, ale w warunkach koncertowych wokalista z niego żaden. Słychać to także na tym albumie.

DLR ma dość swobodne podejście do linii melodycznej utworów. Mówiąc wprost – to, co grają jego koledzy, niespecjalnie przeszkadza mu w śpiewaniu. Tu już nie chodzi nawet o jakieś fałsze czy załamania głosu. On po prostu wydobywa z siebie dźwięk wtedy, kiedy akurat zechce i wcale nie musi to być dokładnie ten moment, w którym powinien to robić. No ale jak tu pilnować rytmu kompozycji, gdy trzeba uśmiechać się na prawo i lewo, odstawiać tańce na scenie i ćwiczyć wykopy (Dave, serio, te wykopy były fajne 30 lat temu, kiedy byłeś jeszcze w stanie je robić…). Linie wokalne schodzą na dalszy plan, ale tak było zawsze i pewnie dlatego w latach największej świetności grupy albumu koncertowego też nie było. Taki już DLR jest i to już się nigdy nie zmieni. Na szczęście reszta zespołu trzyma wszystko w ryzach nie tylko instrumentalnie, ale także w zakresie chórków, które często pozwalają słuchaczom nie pogubić się w tym lekkim chaosie. Trio Van Halenów jest niewątpliwie w formie, choć i im zdarza się rozjechać względem siebie. Ale może to wszystko należy traktować jako pozytyw? Przynajmniej mamy pewność, że nie majstrowano za dużo w studio przy tej płycie, bo przecież gdyby to robiono, efekt musiałby być o wiele lepszy.

Zestaw utworów jest przewidywalny jak odpadnięcie polskich piłkarzy na imprezie mistrzowskiej już po fazie grupowej. Dostajemy dwie godziny materiału ze wszystkich siedmiu płyt studyjnych Van Halen nagranych z Rothem. Znalazło się miejsce dla trzech kompozycji z ostatniego krążka – A Different Kind of Truth – ale wiadomo, że najważniejsze są tu hity z lat 70. i 80. Najliczniej reprezentowane są dwie najbardziej znane płyty VH, czyli debiut i 1984. Zaskoczeń większych nie ma, ale i prawie niczego nie brakuje, może poza Little Dreamer i Top Jimmy. Są i mega klasyki pokroju Panama, Runnin’ with the Devil, Ain’t Talkin’ ‘bout Love czy Hot for Teacher, nie brak także znanych coverów, które zespół nagrywał na początku kariery – (Oh) Pretty Woman i You Really Got Me. Jest także ośmiominutowe solo gitarowe Eddiego zbudowane na motywie z Eruption, no i obowiązkowo na sam koniec Jump. W zasadzie niemal same single, więc maniacy VH mogą czuć lekki niedosyt, ale chyba nie oczekiwali niczego innego. Eddie wrócił do formy – wymiata aż miło, czasami swoim zwyczajem trochę przesadza, ale przez większość czasu słucha się jego wyczynów gitarowych z przyjemnością. Michaela Anthony’ego oczywiście trochę brakuje, zwłaszcza w chórkach, ale Van Halen junior daje radę i razem z ojcem i wujkiem łoją aż miło. Tylko ten wokal… Ale, jak mawiał… ktoś tam: „co zrobisz jak nic nie zrobisz?”

Tym, którzy Van Halen znają tylko z wykonań studyjnych, tę koncertówkę szczerze odradzam. Owszem, dostaniecie te numery z większą dawką luzu, ale może to być dawka zabójcza. Dla wielu osób wokalne olewactwo Davida Lee Rotha będzie nie do przełknięcia. Jednak jeśli mieliście już kiedyś okazję zetknąć się z jego wyczynami koncertowymi i nie przeszkadzały wam one za bardzo, uszy wam raczej nie odpadną po wysłuchaniu tego podwójnego albumu. W końcu to parada hitów zespołu, który jak mało który potrafił wysmażyć przebojowy rockowy numer, więc jeśli tylko jesteście w stanie znieść dość swobodne podejście pana wokalisty do jego obowiązków, to pewnie nie będziecie tym wydawnictwem zawiedzeni. Jeśli jednak zależy wam na dość wiernym wykonaniu utworów, które uwielbiacie na płytach studyjnych tego zespołu, przy tych płytach lepiej zostańcie.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

sobota, 4 kwietnia 2015

La Chinga - La Chinga [2013 / 2015]


Płyta kanadyjskiego tria La Chinga tak naprawdę ukazała się w 2013 roku. Dlaczego więc piszę o niej właśnie teraz, skoro postanowiłem zajmować się tylko nowymi wydawnictwami? Po pierwsze dlatego, że początkowo była wydana głównie cyfrowo, a w tym roku muzyka ta jest ponownie dostępna, tym razem na nośniku takim, co to go można wziąć do łapy, obrócić, nacieszyć oko, a jak się nie spodoba, to przez okno wywalić – w dodatku z trzema dodatkowymi kompozycjami. A po drugie dlatego, że to po prostu cholernie dobra płyta jest i każdy powód jest dobry, żeby o niej wspomnieć. Dlatego łączę przeszłość (choć nie tak odległą) z teraźniejszością i zaprawdę powiadam wam – jeszcze o nich usłyszycie! Najczęściej prawdopodobnie ode mnie, bo zamierzam wciskać tę muzykę ludziom tak długo, aż w końcu całe rzesze znajomych (i nieznajomych) pójdą moim śladem i zachwycą się tym krążkiem. Z Rival Sons i Blues Pills się udało…

Panowie określają się na własnym profilu facebookowym jako „hard rock power trio” i w zasadzie to trafne określenie, choć zostawiające spore pole do muzycznych domysłów. To może tak – jest głośno, ostro i dynamicznie, ale także melodyjnie, a czasami psychodelicznie. No dobrze, chcę to mieć za sobą: Early Grave zdradza spore wpływy dynamicznego rocka spod znaku The Who, Snake Eyes to klimaty Led Zeppelin i Rival Sons, a The Wheel to hołd dla Hendrixa. Country Mile zalatuje na kilometr Skynyrdami, numer tytułowy to kop w mordę w stylu Highway Star, zaś w kilku fragmentach To Let Silver ponownie słychać, że panowie znają dyskografię Led Zeppelin na pamięć. Do tego wszystko polane wywarem z roślin z okolic Seattle. Skoro mam już za sobą obowiązkowe porównania do innych artystów, które w skrócie przedstawiają wam, czego należy się spodziewać, mogę skupić się na La Chinga, nie na oczywistych inspiracjach trójki muzyków. Od samego początku słychać, że żywiołowy, pełen ognia rock wychodzi panom popisowo. Early Grave to świetne, szybkie rozpoczęcie – takiego spodziewam się po 45-minutowej płycie hardrockowej. Nie wymagam muzycznego odpowiednika fizyki kwantowej. Równie dobrze można mnie powalić dobrym, niezbyt skomplikowanym numerem, który sprawi, że dupa sama odlepia się od fotela i podrywa resztę ciała. Szybko też słychać, że wokalista i basista Carl Spackler ma rasowy, wysoki hardrockowy głos w starym stylu. Świetna barwa i odpowiednia moc – z jednej strony nie dominuje nad instrumentami, z drugiej nie daje im się przytłoczyć. A przyznać trzeba, że bywa głośno, ciężko i intensywnie, jak w Catty, w którym mamy niemal stonerowy wykop. A chwilę potem jedyny dłuższy numer na płycie, To Let Silver – odjazd w zupełnie inne klimaty. Sześć minut dużo wolniejszego grania z wkręcającym motywem gitarowym, czyli jest czas na porządne rozwinięcie części instrumentalnej, trochę luźniejszą strukturę i nieco kosmosu gitarowego autorstwa Bena Yardleya. Miła i potrzebna odmiana po czterech trzyminutówkach i przed kolejnymi, bo właśnie takie dynamiczne, zwarte kompozycje dominują na La Chinga.

Interesująco jest w coverze ZZ Top Precious & Grace. Niby dość prosty numer, ale przez użycie różnych efektów dźwiękowych całość ma lekko chaotyczny, ale i klaustrofobiczny charakter. Dla odmiany w Country Mile mamy luzacki klimat amerykańskiego południa, zaplątała się nawet harmonijka ustna, a całość jest tak bardzo chwytliwa, że trudno usiedzieć podczas pisania tych słów. Numer tytułowy to potężne, rozpędzone, hardrockowe zwierze. Cztery minuty machania łbem do pędzącej sekcji rytmicznej Spackler/Solyom, do tego oszczędne, niemal punkrockowe łojenie na gitarze i wywrzeszczany tytuł kompozycji (i jednocześnie nazwa zespołu) w refrenie. Momentami mam w tym numerze wrażenie jakbym słuchał młodych Maidenów, jeszcze z czasów pierwszych płyt z Paulem Di’Anno na wokalu. To ten rodzaj estetyki – niby chwytliwy, gęsty hard rock, ale okraszony szorstkimi wokalami i jakąś taką bezczelnością. Oczami wyobraźni widzę, co mogłoby się dziać pod sceną w polskich klubach, gdyby panowie przyjechali do nas i zagrali ten kawałek. Reakcji z występów w Ameryce Północnej sprawdzać w Internecie nie będę, bo przecież możliwości ruchowe są znacznie ograniczone, kiedy trzyma się piwo w ręce pod sceną… Świetnie sprawdza mocny rytm w połączeniu z jazgotliwymi gitarami w The Reaper. Mam wrażenie, że tu już więcej ze sceny Seattle przełomu lat 80. i 90. niż z lat rozkwitu hard rocka. Zakończenie powala – When I Get Free przechodzi płynnie w The Universe Is Mine, a te osiem minut – bo tyle trwają w sumie oba numery – to kolejna dawka olbrzymiej rockowej przyjemności. Są i chwytliwe refreny, jest nawet lekko funkowy motyw, nie zabrakło także cowbella (choć tego – jak wiadomo – zawsze mało), a na koniec znowu mocny, dynamiczny atak, jakby muzycy La Chinga chcieli wycisnąć ze swoich słuchaczy resztki sił.



Uwielbiam takie przypadkowe odkrycia, choć z drugiej strony wpadam przez nie w doła jak jakaś przewrażliwiona gimnazjalistka, gdy pomyślę sobie, ile jeszcze jest na świecie tak znakomitych zespołów, o których nigdy w życiu nie usłyszę. Ciągle na takie trafiam – kiedyś równie przypadkowo trafiłem na zupełnie nieznane Rival Sons i Blues Pills, odkrywałem z pewnym opóźnieniem znany już w pewnych kręgach w Polsce zespół Airbag, w ostatnich miesiącach trafiłem choćby na grupę Agusa czy Messenger i Mondo Drag. A ile kapel, które zachwyciłyby mnie w równym stopniu, przegapiłem? Do ilu z nich dotrę z opóźnieniem, a z iloma nigdy nie będę miał okazji się zetknąć? Ile znakomitej muzyki stracę przez to, że w mediach wciąż na siłę wciska nam się to samo gówno i wmawia nam się, że najbardziej lubimy te piosenki, które znamy, a od pierwszej połowy lat 90. nie powstało nic godnego uwagi? Mówicie, że dzisiaj nie gra się dobrego rocka? A PIEPRZNIJCIE WY SIĘ W ŁEB.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

środa, 1 kwietnia 2015

Beardfish - +4626-COMFORTZONE [2015]


Szwedzi z Beardfish to jeden z tych zespołów, których płyty być może nie należą do absolutnej czołówki moich ulubionych albumów, ale za to jeszcze nigdy mnie nie zawiodły poziomem swoich kolejnych wydawnictw. Kolejne dzieła tej grupy co prawda nie powalają mnie na łopatki, nie oszałamiają i nie pochłaniają mnie bez reszty, lecz jednocześnie lubię do nich wracać nawet po latach, co nie jest takie oczywiste w przypadku wszelkich nowopoznanych sensacji, które czasami tracą moje zainteresowanie tak szybko, jak wcześniej je zdobyły. Grupa Beardfish stała się dla mnie synonimem progresywnej solidności, co można odczytywać zarówno w pozytywnym, jak i w negatywnym kontekście. Na swoją ósmą płytę studyjną kazali czekać aż dwa i pół roku, co jest zdecydowanie najdłuższą przerwą od czasu debiutu i krążka numer dwa, ale może to i dobrze – przesyt materiałem niejednego artystę już zgubił w oczach fanów (prawda, panie Bonamassa?).

Początek przynosi zaskoczenie – smyki w albumowym intro brzmią niemal filmowo. Jednak wraz z początkiem Hold On obawy mijają – Szwedzi nie zafundowali nam jesienno-filmowej płyty z rzewnymi melodiami. Wręcz przeciwnie – Hold On, czyli właściwe rozpoczęcie albumu, to numer dynamiczny, oparty na mocnym rytmie, nieco funkującym basie i typowym dla Beardfish połączeniu energii i lekkości. Niby numer ma prawie 8 minut, ale brzmi niemal przebojowo, oczywiście jak na ten gatunek muzyki i kompozycję, której daleko do typowo zwrotkowo-refrenowej struktury. Choćbym nie wiem jak próbował, początkowy motyw z Comfort Zone cały czas kojarzy mi się z początkiem ostatniej części Octavarium wiadomego zespołu. Ale sam utwór to typowy dla Beardfish spokojny, powoli rozwijający się numer, w którym przez dłuższy czas główna melodia prowadzona jest przez instrumenty klawiszowe. Jest tu i coś z teatralności wczesnego Genesis i z wytworności Yes, a także pewnej niemal popowej przebojowości nagrań Neala Morse’a, ale przede wszystkim jest bardzo… beardfishowo. To cenna umiejętność – wypracować taką mieszankę wkładu własnego i inspiracji różnymi znanymi artystami, by móc się pochwalić charakterystycznym stylem. Oczywiście nie ucieknie się od pewnych porównań, ale to po prostu Beardfish. Dość ciekawie jest w Can You See Me Now. To z pozoru prosta popowa piosenka, ale w starym dobrym stylu. Jest tu i trochę z Beatlesów w zakresie melodii, nieco także z Queen w temacie gitar i połączenia tego instrumentu z fortepianem (w ogóle taki trochę klimat rodem z Killer Queen momentami).

Największym brzmieniowym zaskoczeniem jest kompozycja Daughter / Whore, która brzmi momentami niemal jak jakieś garażowe demo metalowego zespołu z lat 80. Nie żartuję! Naturalnie to wszystko jest bardziej przemyślane, wielowątkowe, ale muzycznie chwilami jest ogień, kop w jaja i bezpretensjonalna młócka, o którą panów z Beardfish na tej płycie chyba nie podejrzewałem. Klimat jest ponury, gitary głośne, w tle zdrowo porąbany jazgot, a riffy niczym na pierwszych płytach Dream Theater. Jak tu się nie cieszyć? To zdecydowanie najintensywniejszy kawałek na płycie, ale mocno jest też w King – tu mamy wręcz metalowy riff gitarowy, choć oczywiście całość poddana jest z pewną beardfishową lekkością. Ale takie bardziej intensywne momenty są tu potrzebne. Na albumie dominują raczej spokojniejsze klimaty i te kilka chwil z bardziej dynamiczną muzyką to udane uzupełnienie brzmienia płyty, nawet jeśli wspomniany King jest nieco chaotyczny. Najwyraźniejsze ślady hard rocka odnajdziemy dość spodziewanie w kompozycji Ode to the Rock’n’Roller. Jest dynamicznie, organy robią znakomite tło, a kiedy trzeba, wychodzą na pierwszy plan i wspólnie z gitarą zapewniają miłą muzyczną podróż do lat 70., ale mam wrażenie, że kompozycja jest trochę przekombinowana i zwyczajnie za długa. Mam wątpliwości, czy tu był pomysł na 15 minut, ale intensywniejsze fragmenty gitarowo-organowe i napędzający wszystko bas oraz nieco histeryczne zaśpiewy z pewnością przykuwają uwagę. To Beardfish w trochę horrorowym wydaniu – może chwilami brzmi to jak prosta, hałaśliwa rockowa rąbanina, ale na szczęście panowie dość często przeskakują z klimatu w klimat, nie pozwalając na przyzwyczajenie się do jednego muzycznego motywu.

+4626-COMFORTZONE (ciekawe, czy kiedyś nauczę się zapisywać ten tytuł bez ściągi) to płyta dużo spokojniejsza i łagodniejsza od poprzedniczek. Mniej tu elementów hardrockowych, które grupa odważniej wykorzystywała na poprzednich płytach, choć od czasu do czasu panowie uderzają nieco mocniej. Jest niezwykle przyjemnie i – co ważne – w stylu Beardfish. Mogłoby się wydawać, że grupa z kilkunastoletnim stażem, która dość odważnie czerpie z klasyki rocka progresywnego, nie ma prawa mieć własnego stylu, ale nie w tym przypadku. Na każdym kolejnym albumie Beardfish słychać pewne nieodłączne cechy ich muzyki, które niezbicie dowodzą, że to muszą być właśnie oni. Pomaga też na pewno charakterystyczny głos Rikarda Sjöbloma, który nie tylko barwą, ale i akcentem sprawia, że trudno pomylić go z kimkolwiek innym. Przyznam szczerze – ta płyta nie wprowadzi rewolucji w moim postrzeganiu Beardfish. W dalszym ciągu są dla mnie zespołem, który nie nagrywa słabych płyt, ale jednocześnie nie jest w stanie wskoczyć w okolice podium w grudniowych podsumowaniach moich ulubionych albumów wydanych w danym roku. Może to po prostu nie jest w tej chwili to, czego najbardziej potrzebuję, ale potrafię docenić, że po raz kolejny zarejestrowali utwory, których bardzo dobrze mi się słucha. I co ważne – nie próbują na siłę nagrywać w kółko tego samego. Zeszli ze ścieżki, którą podążali przez kilka poprzednich lat. Czy wyszło lepiej niż na poprzednich dwóch płytach? Nie wiem, ale na pewno jest ciekawie. Nie mogę wykluczyć, że za jakiś czas dojdę do wniosku, że +4626-COMFORTZONE to moja ulubiona płyta Beardfish, ale na razie tak odważnych deklaracji składać nie będę.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji