wtorek, 8 marca 2016

DeWolff - Roux-Ga-Roux [2016]



Przyznam, że do niedawna nazwa DeWolff nic mi nie mówiła. Tymczasem płyta Roux-Ga-Roux, która ukazała się 5 lutego, to już piąty album w dorobku holenderskiego tria i wygląda na to, że panowie zdążyli przekonać do siebie całkiem spore grono słuchaczy swoją ciekawą mieszanką brzmień blues-rockowych i psychodelicznych, a czasem i progresywnych. Połączenie dość niezwykłe i pewnie częściowo stąd także łatwo zwrócić na nich uwagę, no bo przyznacie, że blues raczej średnio kojarzy się z jakimkolwiek muzycznym progresem czy z kosmicznymi odlotami. Na nowym albumie zdecydowanie bliżej im do pierwszego ze wspomnianych gatunków, co zresztą niekoniecznie spodobało się niektórym wielbicielom ich wcześniejszych płyt. Ale to spore uproszczenie, bo Roux-Ga-Roux to wiele muzycznych odcieni. Holendrzy grają przebojowo, chwytliwie i bardzo melodyjnie. Czy coś w tym złego? Tylko jeśli nie przepada się za tymi cechami w muzyce.

Od pierwszych sekund albumu okazuje się, że mamy tu do czynienia z bardzo ciepłym, przyjemnym brzmieniem, w którym niemałą rolę odgrywają organy – choć nieczęsto wychodzą na pierwszy plan, to robią fantastyczne tło dla gitar. Materiał natychmiast wpada w ucho, a muzycy czerpią pełnymi garściami z czarnej muzyki: bluesa, rock ‘n’ rolla czy nawet soulu. Wszystko to zmieszane jest jeszcze ze sporą dawką southern rocka. Black Cat Woman czy Sugar Moon zostają w głowie już po pierwszym odsłuchu i zachwycają melodyjnością oraz ciekawymi rozwiązaniami aranżacyjnymi. To nie jest zwykły przewidywalny 12-taktowy blues, w którym człowiek dobrze wie, co będzie za chwilę, nawet przy pierwszym odsłuchu. Ta mieszanka niby bazuje na sprawdzonych patentach, ale jednak brzmi niezwykle świeżo, w dużej mierze dzięki kapitalnym chórkom, których w utworach zawartych na tej płycie nie brakuje. Stick It to the Man mogłoby z powodzeniem znaleźć się na którejś z solowych płyt Tommy’ego Bolina 40 lat temu. To ten rodzaj chwytliwego, „seksownego” rocka podbitego czarnymi brzmieniami – trochę też w stylu T. Rex, choć bez brokatu i krzykliwych ciuchów. Z kolei Baby’s Got a Temper buja tak, że gdyby mi ktoś powiedział, że to nowy numer Rival Sons, to mógłbym zamknąć swoje uszy na różnice w głosie Pabla van de Poela i Jaya Buchanana, i pewne nie podejrzewałbym, że ktoś mnie wkręca. Lucid spodoba się tak samo fanom starego dobrego blues-rocka spod znaku Free, jak i wielbicielom muzyki Steviego Wondera czy może nawet Marvina Gaye’a. Klimaty Motown wkradają się też delikatnie w ostatni „prawdziwy” (czyli z wyłączeniem outra) utwór na płycie – Love Dimension. Motyw przewodni jest fantastyczny – natychmiast zwraca uwagę na tę kompozycję i zostaje w głowie już po pierwszym odsłuchu, do tego ustala kierunek rozwoju całości. Jak widać muzyczne skojarzenia to przede wszystkim Ameryka. Trochę soulu, trochę Skynyrdów, szczypta Allmanów, nawet przecież wspomniany Bolin był Amerykaninem, mimo że najbardziej zasłynął z krótkiej gry w brytyjskiej legendzie hard rocka Deep Purple. Mieszanka wybuchowa, a przy tym trudno powiedzieć, żeby Holendrzy uparli się na bezczelne kopiowanie któregokolwiek z tych wykonawców.

No dobrze, ale gdzie ta psychodelia i progresja, o których pisałem na początku? Nie da się ukryć, że trochę jej tu mniej tym razem, ale od czasu do czasu panowie pozwalają sobie na nieco dłuższe, bardziej „odjazdowe” formy muzyczne. What’s the Measure of a Man – jedna z dwóch najdłuższych kompozycji na płycie – klimatem w pierwszej części nie odbiega od poprzednio omawianych utworów, ale w połowie wchodzi część instrumentalna, która chyba po raz pierwszy na tej płycie przypomina o tym psychodelicznym elemencie układanki pod nazwą DeWolff. Z kolei w Tired of Loving You panowie odjeżdżają sobie trochę gitarowo i organowo w starym dobrym stylu hard/proga wczesnych lat 70. Nic na siłę – bez rozsadzania bębenków ścianą dźwięku. Te odloty są bardzo subtelne. Co ważne, to wszystko brzmi niezwykle naturalnie, bez silenia się na popisy. Widać i słychać, że obie muzyczne „twarze” DeWolff są jak najbardziej prawdziwe.

51 minut spędzonych z płytą Roux-Ga-Roux to ogromna przyjemność dla całego organizmu. Odprężenie, a jednocześnie sporo ruchu. Panowie z DeWolff od pierwszej do ostatniej sekundy nowej płyty grają tak, że po prostu nie sposób usiedzieć spokojnie. Ta muzyka porywa w każdej sekundzie, zachwyca brzmieniem i powala prostotą połączoną z melodyjnością. Może faktycznie przydałoby się, żeby ten element psychodeliczny był na tym albumie jakoś wyraźniej zaznaczony, ale z drugiej strony kto powiedział, że na każdej kolejnej płycie balans między częściami składowymi brzmienia DeWolff musi być taki sam? Nie potrafię jeszcze ocenić tego krążka w kontekście poprzednich dokonań zespołu, bo dopiero je poznaję, ale i tak mają we mnie nowego fana i na kolejne wydawnictwa będę już czekał bardziej świadomie.


--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji

3 komentarze:

  1. Włączam pierwszy kawałek i... Zappa jak żywy!
    Zobaczymy, co dalej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No zappa to nie moja muzyczna specjalnosc, stad takie oczywistosci mogly mi umknac ;) ale nie moge przestac wlaczac tej plyty :)

      Usuń
    2. Ja muszę jeszcze posłuchać, ale pierwsze co mi na uszy padło to archaiczna realizacja nagrań. Nie wiem jeszcze czy to zamierzone, czy nie, ale od takich efektów stereo już się trochę odzwyczaiłem. Natomiast muzycznie chłopaki wiedzą o co chodzi. Polecam Zappę, to jeden z, albo zgoła najinteligentniejszy muzyk. Niwznajomość Zappy szkodzi ;)

      Usuń