Kalifornijska formacja Slow
Season zwróciła moją uwagę dwa lata temu przy okazji premiery drugiej płyty
zatytułowanej Mountains. Niby nic
niezwykłego – gitarowy hard rock podszyty bluesem i polany dodatkowo
psychodelią, mocno czerpiący z najlepszych wzorców w gatunku. Ale z jakiegoś
powodu ich muzyka przypadła mi do gustu, choć trudno było posądzać grupę o
nowatorstwo. Na pewno spodobało mi się na tyle, że zapamiętałem nazwę (oraz
miłe dla oka okładki ich płyt). Teraz wracają z albumem numer trzy – Westing – wydanym przez coraz popularniejszą
wytwórnię RidingEasy Records, która specjalizuje się właśnie w wypuszczaniu
płyt zespołów nawiązujących brzmieniem do złotej ery muzyki rockowej. Obecność
w katalogu tego wydawcy w zasadzie gwarantuje przynajmniej solidny poziom
materiału muzycznego, na Westing
czekałem więc może bez wielkiej ekscytacji, ale na pewno ze spokojem o to, że
będzie to album godny uwagi. I w zasadzie zawartość płyty idealnie oddaje moje
odczucia przed jej premierą. Niby nie usłyszałem tu nic nowego, ale jest
dobrze.
Otwierający płytę utwór Y’wanna od razu ustawia poziom dynamiki
i rockowego czadu dość wysoko. Sporo tu z brzmienia rockowych tuzów początku
lat 90. Do klasycznej ery rocka nawiązuje Flag,
choć produkcja (zwłaszcza mocno przyprawione efektami wokale) sprawia, że
inspiracji należy doszukiwać się także w nieco nowszej muzyce. Poprzedniczka Westing, płyta Mountains, dość mocno kierowała myśli słuchaczy w stronę grup
takich jak Led Zeppelin. Na Westing
oczywiście wciąż słychać te inspiracje, choć są one chwilami nieco mniej
bezpośrednie, bo już początek sugeruje trochę wszechstronniejszą mieszankę. A
jak już jesteśmy przy klasycznym, podszytym bluesem rocku, w którym specjalizowali
się Zeppelini, to niewątpliwie pierwszym przedstawicielem tego gatunku na Westing jest The Jackal. Kapitalnie bujający numer, który bez problemu mógłby
uchodzić za zaginiony odrzut z którejś z płyt sławnego kwartetu z Londynu, bo i
gitara jakoś tak pod Page’a, i wokal momentami bardzo w stylu Planta. Na „zeppelinowo”
jest też zdecydowanie w Saurekӧnig,
choć przez nakładki wokalne całość brzmi, jakby Page nagrał numer z Ozzym.
Świetnie brzmi nieco orientalny klimat w połączeniu z rytmem rodem z When the Leavee Breaks.
Podobnie jak w przypadku strony A
wydania winylowego, stronę B rozpoczyna numer (Damascus), który bardziej kojarzyć się może z brudnym, rockowym
brzmieniem lat 90. (choćby Soundgarden) niż z klimatami lat 70. Miranda to najbardziej… „skoczny” utwór
na płycie, wiedziony niemal funkowym riffem, choć znowu nie potrafię odgonić
skojarzeń z Zeppelinami. To może być największy problem dla potencjalnych
słuchaczy. Dla niektórych po prostu mocne skojarzenia z muzyką jakiegokolwiek
sławnego zespołu są często powodem do natychmiastowego skreślenia młodej grupy,
a tu – nie ukrywajmy – jest ich sporo. Dla odmiany umieszczony na płycie chwilę
potem Manifest to zdecydowanie
najspokojniejsza kompozycja – klimatyczna, trochę przytłaczająca brzmieniem
(zwłaszcza dzięki gęstym organom w tle), ale prowadząca nas w rejony, w których
na tej płycie wcześniej raczej nie byliśmy. Zamykający krążek Rainmaker to znowu blues-rockowe łojenie
w mocno zeppelinowych klimatach. Może nawet trochę niepotrzebnie. Przydałoby
się coś z innych brzmień dla odmiany na koniec albumu.
Westing na pewno nie wejdzie do kanonu muzyki rockowej jako album
przełomowy, wnoszący coś zupełnie nowatorskiego do tego gatunku. To chyba dla
wszystkich oczywiste. Muzycy Slow Season nasłuchali się w życiu klasyków rocka
i czerpią pełnymi garściami z dokonań swoich mistrzów (głównie tych
wymienianych już przeze mnie kilka razy w tym tekście), ale robią to z głową i
przede wszystkim zazwyczaj bez zwykłego imitatorstwa (choć w numerze Rainmaker zbliżyli się do granicy
dopuszczalnej inspiracji dość mocno). Poza tym kawałkiem w żadnym momencie
odsłuchu tej płyty nie pomyślimy sobie, że przecież ten numer pod innym tytułem
słyszeliśmy 40 czy 45 lat temu. Pojawiają się znajome motywy, ale wszystko z
szacunkiem dla historii rocka. A przede wszystkim ten album po prostu dobrze
brzmi. Amerykańska grupa świetnie czuje taki klimat i to słychać – tu nie ma
udawania, silenia się na pewną muzyczną konwencję. To jasne, że dla muzyków z
Kalifornii takie granie jest czymś naturalnym, w czym znakomicie się odnajdują.
Slow Season to na pewno zespół, na który warto zwrócić uwagę, bo po prostu są
dobrzy w tym, co robią. Tylko tyle i aż tyle.
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Widać w ich graniu liczne wpływy, z których nie muszą się tłumaczyć. To bardzo porządny i uczciwy rock. Liczne efekty i sztuczki na szczęście nie przesłaniają zasadniczego: chłopaki mają swój świat dźwięków mocno osadzony w tradycji rockowego grania, dobrego rockowego grania.
OdpowiedzUsuńA ja bym Rainmakera dał na początek płyty!
Po włączeniu Y’wanna nie mogłem opędzić się od myśli, że na bębnach gra Matt Abts…