niedziela, 20 listopada 2016

Metallica - Hardwired... to Self-Destruct [2016]



Ci to potrafią narobić wokół siebie hałasu wtedy, kiedy trzeba. I pomyśleć, że nieco ponad ćwierć wieku temu o Metallice słyszeli głównie fani muzyki metalowej. Teraz trudno byłoby znaleźć osobę zainteresowaną jakąkolwiek muzyką, która nie kojarzyłaby choćby nazwy grupy, charakterystycznego logotypu i przynajmniej z jednego czy dwóch utworów. Metallica stała się prawdziwym przedsiębiorstwem – jedną z największych marek na rynku muzycznym. To olbrzymi sukces, o którym kilkadziesiąt lat temu jakikolwiek zespół grający tak ciężko i głośno mógł tylko pomarzyć. Czy zatem tak sławna formacja, która osiągnęła już w zasadzie wszystko, co było do osiągnięcia, coś jeszcze musi? Nie – i może w tym właśnie problem. Stan ten sprawia, że nowa muzyka od zespołu ukazuje się coraz rzadziej, a gdy już się pojawi, to choć oczywiście wzbudza sensację, wywołuje także skrajne emocje. Za każdym razem. Ale album zatytułowany Hardwired… to Self-Destruct był potrzebny. Choćby po to, żeby ostatnim dużym krążkiem, przy którym paluchy maczali muzycy Metalliki, nie było koszmarne Lulu, wydane jako wspólny projekt z nieżyjącym już Lou Reedem. Czy po coś jeszcze? Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie (głupia sprawa – zadawać sobie samemu pytanie i nie znać odpowiedzi…), ale będę ostatnią osobą, która przyczepi się do sławnego zespołu o to, że wydaje nowe numery, zamiast jechać wyłącznie na osiągnięciach z przeszłości.

Na pierwszy ogień poszło, zupełnie z zaskoczenia, nagranie Hardwired. Wyskoczyli z nim zupełnie znikąd i postawili świat ciężkiej muzyki na nogi. „Część, tu Metallica. Pamiętacie nas? Płyta będzie nowa w tym roku. A macie tu nowy kawałek, tacy będziemy! Fajnie, co?”. Tak to mniej więcej wyglądało. Trzy minuty mocnego młócenia z wpadającym w ucho refrenem. Niby nic nowego, ale kopie całkiem nieźle, a i przecież po singlu promującym płytę nikt przy zdrowych zmysłach nie spodziewa się w tych czasach cudów. To numer, który ma robić za podkład do koncertowej masakry pod sceną i w tej roli będzie się sprawdzał znakomicie. Takie nowe The Four Horsemen albo Whiplash tylko w geria… dojrzalszej wersji. To przy okazji jedyne nagranie na nowym albumie, które trwa poniżej pięciu minut. Pozostałe utwory są dużo bardziej rozbudowane, co – podobnie jak każdy aspekt nowej twórczości tej grupy – dzieli słuchaczy. Musze przyznać, że wycieczki w stronę dłuższych form nigdy nie przeszkadzały mi w muzyce Metalliki, poza płytą St. Anger, na której długość kompozycji była według mnie bardziej efektem zbędnego powtarzania do znudzenia tych samych motywów niż ich złożoności. W przypadku Hardwired… to Self-Destruct udało się połączyć te zapędy do dłuższych form z pewną chwytliwością brzmienia, przez co nawet kawałki trwające po siedem czy osiem minut nie nużą. Sporo tu przyjemnych dla ucha gitarowych zagrywek, które sprawiają, że takie numery jak Atlas, Rise! czy Moth into the Flame zostają w głowie. Hmm… a może zostają w niej tak szybko dzięki temu, że co chwilę trafiamy na jakieś motywy, które wydają się znajome? Bo nie oszukujmy się – niczego nowego Metallica tu nie wymyśla. Trochę z „Czarnego”, ciut Load/Reload, szczypta Death Magnetic – wrzucamy do miski, mieszamy, wstawiamy do piekarnika na osiem lat i mamy Hardwired… to Self-Destruct. Każdy kolejny utwór brzmi jak Metallica i nie da się go przypisać żadnemu innemu zespołowi – i to jeszcze zanim James Hetfield zacznie śpiewać. To faktycznie jest ostatnie ćwierć wieku Metalliki w pigułce – z wyjątkiem koszmarnie brzmiącego i męczącego St. Anger oraz pomyłki pod tytułem Lulu. Czyli w zasadzie dobrze – odrzucili najsłabsze ogniwa, a z reszty ulepili coś staro-nowego. Słucha się tego całkiem nieźle, tyle że świeżości w tym tyle, co w tygodniowej kanapce.

Ale te 37 minut przy sześciu nowych utworach zeszło mi całkiem przyjemnie. Kłamałbym, twierdząc, że było inaczej. To naprawdę niezła pł… Chwila, zaraz. To nie koniec? Jaka druga płyta? Jeszcze 40 minut? A to nie mogli tego umieścić na jednym krążku? I w zasadzie po cholerę dokładać ponad drugie tyle muzyki, skoro ta dawka niecałych 40 minut sprawdza się tak dobrze? Ech… zawsze coś. No cóż, nieprzypadkowo na single promujące album wybrano nagrania z płyty numer jeden, bo utwory z pierwszego krążka jakoś łatwiej zostają w głowie. Im dalej, tym trudniej to ogarnąć, w czym na pewno nie pomaga to, że mamy przecież do wchłonięcia nie 37, a 77 minut nowego materiału. Nie pomaga też to, że z czasem numery zaczynają się trochę zlewać w jedną masę solidnego, ale znajomego riffowania. Najciekawiej wypada otwierające drugą płytę Confusion z mocnym, marszowym początkiem i udaną partią gitary Kirka Hammetta, które jednak momentami zbyt mocno przypomina Cyanide z poprzedniego albumu. Krótkie chwile w innych klimatach, jak spokojne początki w ManUNkind czy Am I Savage? dostarczają potrzebnego urozmaicenia, ale w zdecydowanie zbyt małych dawkach. Bo niby takie Here Comes Revenge brzmi ogólnie całkiem nieźle, ale ile oni już takich numerów nagrali w ostatnich 25 latach? W Spit Out the Bone, które zamyka wydawnictwo, znowu łoją mocniej, z natężeniem podobnym jak w rozpoczynającym je Hardwired i niby znowu jest bardzo w porządku, tylko to już też słyszeliśmy. Brak tu czegoś zaskakującego. Może dla kogoś, kto przespał ostatnie ćwierćwiecze i zna tych gości tylko z pierwszych czterech płyt, będzie to jakaś nowość, ale dla całej reszty świata jest to Metallica, do jakiej już dawno się przyzwyczailiśmy i ten brak świeżego podejścia niestety dość mocno doskwiera. Bo o żadnym z numerów na tej płycie nie powiem, że jest słaby. Ale też żaden nie zawiera „efektu wow”.

Tekst o tym, że jest to płyta o połowę za długa, będzie tu tak oczywisty jak braki w uzębieniu po spotkaniu agresywnych lokalsów w środku nocy na łódzkich Bałutach. Tego wydawnictwa naprawdę słucha się całkiem nieźle, ale o ile 37 minut łojenia w jednak dość zbliżonym klimacie było do zaakceptowania, o tyle dwukrotnie większej dawki mój organizm już tak łatwo nie przyswaja. Wśród moich znajomych sporo zarówno entuzjastów nowej płyty, którzy twierdzą, że to najlepszy album Metalliki od ćwierćwiecza, jak i tych, którzy uważają, że jest to płyta beznadziejna lub w najlepszym razie mało interesująca i niepotrzebna. I jak to często bywa w takich przypadkach – będę pośrodku. Do St. Anger nie wracam w zasadzie wcale. Lulu to wciąż zły dotyk. Death Magnetic miało według mnie bardzo dobre momenty i moje odczucia w stosunku do tej płyty są po ośmiu latach pozytywne. Myślę, że podobnie będzie z Hardwired… to Self-Destruct. Będę do niej czasem wracał, choć pewnie nie do całości naraz. To nie jest płyta, która sprawi, że Metallica zdobędzie nowych fanów. Nie jest to też album, który za 20 czy 50 lat ktoś wymieni w gronie dzieł przełomowych czy zwyczajnie najważniejszych w historii muzyki ciężkiej. To wydawnictwo solidne, którego zespół z takim stażem i dorobkiem absolutnie nie musi się wstydzić, ale też nie rozłożyli mnie zawartością tych dwóch krążków na łopatki. Wrażenia byłyby pewnie dużo lepsze, gdyby z tych dwóch płyt wybrać połowę materiału i wypuścić jeden czterdziestominutowy album. A tak to nie zawsze potrafię zachować koncentrację przy odsłuchu i pod koniec całości za każdym razem mam wrażenie, że połowa numerów brzmi tak samo. To mój największy zarzut pod adresem nowego albumu Metalliki. A jednym zdaniem? Jest lepiej niż przewidywałem, ale nie aż tak świetnie, jakbym chciał.



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


4 komentarze:

  1. AAh, wszędzie Hardwired... Dzisiaj dostałam swój krążek, w sumie nie bardzo rozumiem, dlaczego tylu słuchaczy miesza go z błotem... Mi sentyment na pewno zostanie, bo w końcu to pierwsza płyta, jaką wydali od czasu, jak zaczęłam słuchać na serio :) Murder One jest boskie, Atlas Rise trzeba spalić, Moth wymiata. Dla mnie Halo On Fire niedopracowane jakieś? Miejmy nadzieję, że zajadą do Polski za jakiś czas, bo Moth muszę usłyszeć na żywo!

    A, posłuchałam trochę Rival Sons, co polecałeś ostatnio, w sumie na razie intrygujące, zaczęłam od albumu Hollow Bones. Ale czy zostanę z nimi na dłużej, jeszcze zobaczymy :)

    Ciepełka
    Martyna z rockmetalu.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Pytanko trochę z innej beczki... będzie recka nowej płyty Pain Of Salvation. Najlepsza ich płyta od czasów The Perfect Element Pt.1 i Remedy Lane...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. JEŚLI blog wróci do normalnego działania, to będzie. na razie mam 'urlop' od bloga i nie wiem, czy zbiorę się do dalszej aktywności ;)

      Usuń
  3. Plyta meczaca glosnosnia ;) Poziom nagran zostal tak zmaksymalizowany, ze czlowiek nie chce wracac do plyty ze zwyczajnego zmeczenia sluchu. War of Loudness trwa, a szkoda.

    OdpowiedzUsuń