Ci to potrafią narobić wokół siebie
hałasu wtedy, kiedy trzeba. I pomyśleć, że nieco ponad ćwierć wieku temu o
Metallice słyszeli głównie fani muzyki metalowej. Teraz trudno byłoby znaleźć
osobę zainteresowaną jakąkolwiek muzyką, która nie kojarzyłaby choćby nazwy
grupy, charakterystycznego logotypu i przynajmniej z jednego czy dwóch utworów.
Metallica stała się prawdziwym przedsiębiorstwem – jedną z największych marek
na rynku muzycznym. To olbrzymi sukces, o którym kilkadziesiąt lat temu
jakikolwiek zespół grający tak ciężko i głośno mógł tylko pomarzyć. Czy zatem
tak sławna formacja, która osiągnęła już w zasadzie wszystko, co było do
osiągnięcia, coś jeszcze musi? Nie – i może w tym właśnie problem. Stan ten
sprawia, że nowa muzyka od zespołu ukazuje się coraz rzadziej, a gdy już się
pojawi, to choć oczywiście wzbudza sensację, wywołuje także skrajne emocje. Za
każdym razem. Ale album zatytułowany Hardwired…
to Self-Destruct był potrzebny. Choćby po to, żeby ostatnim dużym krążkiem,
przy którym paluchy maczali muzycy Metalliki, nie było koszmarne Lulu, wydane jako wspólny projekt z
nieżyjącym już Lou Reedem. Czy po coś jeszcze? Nie potrafię jednoznacznie
odpowiedzieć na to pytanie (głupia sprawa – zadawać sobie samemu pytanie i nie
znać odpowiedzi…), ale będę ostatnią osobą, która przyczepi się do sławnego
zespołu o to, że wydaje nowe numery, zamiast jechać wyłącznie na osiągnięciach
z przeszłości.
Na pierwszy ogień poszło,
zupełnie z zaskoczenia, nagranie Hardwired.
Wyskoczyli z nim zupełnie znikąd i postawili świat ciężkiej muzyki na nogi. „Część,
tu Metallica. Pamiętacie nas? Płyta będzie nowa w tym roku. A macie tu nowy
kawałek, tacy będziemy! Fajnie, co?”. Tak to mniej więcej wyglądało. Trzy
minuty mocnego młócenia z wpadającym w ucho refrenem. Niby nic nowego, ale
kopie całkiem nieźle, a i przecież po singlu promującym płytę nikt przy
zdrowych zmysłach nie spodziewa się w tych czasach cudów. To numer, który ma
robić za podkład do koncertowej masakry pod sceną i w tej roli będzie się
sprawdzał znakomicie. Takie nowe The Four
Horsemen albo Whiplash tylko w geria…
dojrzalszej wersji. To przy okazji jedyne nagranie na nowym albumie, które trwa
poniżej pięciu minut. Pozostałe utwory są dużo bardziej rozbudowane, co – podobnie
jak każdy aspekt nowej twórczości tej grupy – dzieli słuchaczy. Musze przyznać,
że wycieczki w stronę dłuższych form nigdy nie przeszkadzały mi w muzyce
Metalliki, poza płytą St. Anger, na
której długość kompozycji była według mnie bardziej efektem zbędnego powtarzania
do znudzenia tych samych motywów niż ich złożoności. W przypadku Hardwired… to Self-Destruct udało się
połączyć te zapędy do dłuższych form z pewną chwytliwością brzmienia, przez co
nawet kawałki trwające po siedem czy osiem minut nie nużą. Sporo tu przyjemnych
dla ucha gitarowych zagrywek, które sprawiają, że takie numery jak Atlas, Rise! czy Moth into the Flame zostają w głowie. Hmm… a może zostają w niej
tak szybko dzięki temu, że co chwilę trafiamy na jakieś motywy, które wydają
się znajome? Bo nie oszukujmy się – niczego nowego Metallica tu nie wymyśla.
Trochę z „Czarnego”, ciut Load/Reload,
szczypta Death Magnetic – wrzucamy do
miski, mieszamy, wstawiamy do piekarnika na osiem lat i mamy Hardwired… to Self-Destruct. Każdy
kolejny utwór brzmi jak Metallica i nie da się go przypisać żadnemu innemu
zespołowi – i to jeszcze zanim James Hetfield zacznie śpiewać. To faktycznie
jest ostatnie ćwierć wieku Metalliki w pigułce – z wyjątkiem koszmarnie
brzmiącego i męczącego St. Anger oraz
pomyłki pod tytułem Lulu. Czyli w
zasadzie dobrze – odrzucili najsłabsze ogniwa, a z reszty ulepili coś staro-nowego.
Słucha się tego całkiem nieźle, tyle że świeżości w tym tyle, co w tygodniowej
kanapce.
Ale te 37 minut przy sześciu
nowych utworach zeszło mi całkiem przyjemnie. Kłamałbym, twierdząc, że było
inaczej. To naprawdę niezła pł… Chwila, zaraz. To nie koniec? Jaka druga płyta?
Jeszcze 40 minut? A to nie mogli tego umieścić na jednym krążku? I w zasadzie
po cholerę dokładać ponad drugie tyle muzyki, skoro ta dawka niecałych 40 minut
sprawdza się tak dobrze? Ech… zawsze coś. No cóż, nieprzypadkowo na single
promujące album wybrano nagrania z płyty numer jeden, bo utwory z pierwszego
krążka jakoś łatwiej zostają w głowie. Im dalej, tym trudniej to ogarnąć, w
czym na pewno nie pomaga to, że mamy przecież do wchłonięcia nie 37, a 77 minut
nowego materiału. Nie pomaga też to, że z czasem numery zaczynają się trochę
zlewać w jedną masę solidnego, ale znajomego riffowania. Najciekawiej wypada otwierające
drugą płytę Confusion z mocnym, marszowym
początkiem i udaną partią gitary Kirka Hammetta, które jednak momentami zbyt
mocno przypomina Cyanide z
poprzedniego albumu. Krótkie chwile w innych klimatach, jak spokojne początki w
ManUNkind czy Am I Savage? dostarczają potrzebnego urozmaicenia, ale w zdecydowanie
zbyt małych dawkach. Bo niby takie Here
Comes Revenge brzmi ogólnie całkiem nieźle, ale ile oni już takich numerów
nagrali w ostatnich 25 latach? W Spit Out
the Bone, które zamyka wydawnictwo, znowu łoją mocniej, z natężeniem
podobnym jak w rozpoczynającym je Hardwired
i niby znowu jest bardzo w porządku, tylko to już też słyszeliśmy. Brak tu
czegoś zaskakującego. Może dla kogoś, kto przespał ostatnie ćwierćwiecze i zna
tych gości tylko z pierwszych czterech płyt, będzie to jakaś nowość, ale dla całej
reszty świata jest to Metallica, do jakiej już dawno się przyzwyczailiśmy i ten
brak świeżego podejścia niestety dość mocno doskwiera. Bo o żadnym z numerów na
tej płycie nie powiem, że jest słaby. Ale też żaden nie zawiera „efektu wow”.
Tekst o tym, że jest to płyta o
połowę za długa, będzie tu tak oczywisty jak braki w uzębieniu po spotkaniu
agresywnych lokalsów w środku nocy na łódzkich Bałutach. Tego wydawnictwa
naprawdę słucha się całkiem nieźle, ale o ile 37 minut łojenia w jednak dość zbliżonym
klimacie było do zaakceptowania, o tyle dwukrotnie większej dawki mój organizm
już tak łatwo nie przyswaja. Wśród moich znajomych sporo zarówno entuzjastów
nowej płyty, którzy twierdzą, że to najlepszy album Metalliki od ćwierćwiecza,
jak i tych, którzy uważają, że jest to płyta beznadziejna lub w najlepszym
razie mało interesująca i niepotrzebna. I jak to często bywa w takich
przypadkach – będę pośrodku. Do St. Anger
nie wracam w zasadzie wcale. Lulu to
wciąż zły dotyk. Death Magnetic miało
według mnie bardzo dobre momenty i moje odczucia w stosunku do tej płyty są po
ośmiu latach pozytywne. Myślę, że podobnie będzie z Hardwired… to Self-Destruct. Będę do niej czasem wracał, choć
pewnie nie do całości naraz. To nie jest płyta, która sprawi, że Metallica
zdobędzie nowych fanów. Nie jest to też album, który za 20 czy 50 lat ktoś
wymieni w gronie dzieł przełomowych czy zwyczajnie najważniejszych w historii
muzyki ciężkiej. To wydawnictwo solidne, którego zespół z takim stażem i
dorobkiem absolutnie nie musi się wstydzić, ale też nie rozłożyli mnie
zawartością tych dwóch krążków na łopatki. Wrażenia byłyby pewnie dużo lepsze,
gdyby z tych dwóch płyt wybrać połowę materiału i wypuścić jeden
czterdziestominutowy album. A tak to nie zawsze potrafię zachować koncentrację
przy odsłuchu i pod koniec całości za każdym razem mam wrażenie, że połowa
numerów brzmi tak samo. To mój największy zarzut pod adresem nowego albumu
Metalliki. A jednym zdaniem? Jest lepiej niż przewidywałem, ale nie aż tak świetnie,
jakbym chciał.
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
AAh, wszędzie Hardwired... Dzisiaj dostałam swój krążek, w sumie nie bardzo rozumiem, dlaczego tylu słuchaczy miesza go z błotem... Mi sentyment na pewno zostanie, bo w końcu to pierwsza płyta, jaką wydali od czasu, jak zaczęłam słuchać na serio :) Murder One jest boskie, Atlas Rise trzeba spalić, Moth wymiata. Dla mnie Halo On Fire niedopracowane jakieś? Miejmy nadzieję, że zajadą do Polski za jakiś czas, bo Moth muszę usłyszeć na żywo!
OdpowiedzUsuńA, posłuchałam trochę Rival Sons, co polecałeś ostatnio, w sumie na razie intrygujące, zaczęłam od albumu Hollow Bones. Ale czy zostanę z nimi na dłużej, jeszcze zobaczymy :)
Ciepełka
Martyna z rockmetalu.blogspot.com
Pytanko trochę z innej beczki... będzie recka nowej płyty Pain Of Salvation. Najlepsza ich płyta od czasów The Perfect Element Pt.1 i Remedy Lane...
OdpowiedzUsuńJEŚLI blog wróci do normalnego działania, to będzie. na razie mam 'urlop' od bloga i nie wiem, czy zbiorę się do dalszej aktywności ;)
UsuńPlyta meczaca glosnosnia ;) Poziom nagran zostal tak zmaksymalizowany, ze czlowiek nie chce wracac do plyty ze zwyczajnego zmeczenia sluchu. War of Loudness trwa, a szkoda.
OdpowiedzUsuń