wtorek, 22 listopada 2016

Tiebreaker - Death Tunes [2016]



Grupa Tiebreaker zadebiutowała płytowo zaledwie w zeszłym roku udanym albumem We Come from the Mountains, miała też okazję pokazać się polskiej publiczności podczas tegorocznych koncertów The Vintage Caravan. Już wtedy zrobili świetne wrażenie żywiołowym, mięsistym rockowym graniem. Niemal równo rok po wydaniu debiutu ukazała się druga płyta Norwegów – Death Tunes. I okazuje się, że pierwsze dobre wrażenie nie było przypadkiem. To jest po prostu kapitalny zespół! Death Tunes to 10 utworów i 43 znakomite minuty, które powinny spodobać się wszystkim fanom klasycznych rockowych brzmień.

„Oldschoolowa” okładka, takie też brzmienie. Tiebreaker to kolejny zespół, który brzmi, jakby nagrywał 45 lat temu. Wiele takich obecnie, co bardzo mnie cieszy. Nie wszyscy jednak są w te klocki tak świetni, a tu mamy ewidentnie do czynienia z ekipą, która ma taką muzykę we krwi i znakomicie czuje ten klimat. Atakują mocno od kipiącego energią numeru Hell. Dobry rytm wybijany przez perkusję, solidny gitarowy jazgot, mocny wokal – i mamy numer, który od razu stawia na nogi. To zresztą specjalność grupy – niespełna czterominutowe kawałki, które kipią energią. Gęste aranże, soczyste gitary, a to wszystko uzupełnione klasycznym hardrockowym wokalem – ten patent sprawdza się na tej płycie w wielu numerach, choćby w Pan American Grindstone czy Cannonball. Trochę z Hendrixa, nieco z Zeppelinów, szczypta z The Who, plus dużo z amerykańskiego rocka i buja jak cholera. Jeśli miałbym porównać ich dla odmiany do któregoś ze współczesnych zespołów rockowych, to postawiłbym na The Brew, choć tu – ze względu na dwie gitary – jest trochę treściwiej. Ale to podobny rodzaj intensywności. Z tych mocnych rockowych strzałów wyróżnia się jeszcze kapitalnie bujające The Deep. Jedyną wadą tych numerów jest to, że czasem kończą się zwyczajnie zbyt wcześnie. Aż chciałoby się, żeby to pociągnęli dłużej i być może na koncertach będzie ku temu okazja.

Najlepsze mamy jednak pod koniec płyty, kiedy panowie pozwalają sobie na nieco więcej w kwestii długości utworów i odpuszczają sobie nagłe urywanie numerów zaraz po upływie trzech minut. To nawet całkiem niegłupi pomysł, że dwie najlepsze kompozycje na albumie umieszczono na samym końcu – dodatkowe punkty do ogólnego wrażenia po skończonym odsłuchu. Float Away natychmiast wpada w ucho, także dzięki temu, że trochę więcej tu przestrzeni niż w większości krótszych i mocniejszych kompozycji. Wciąż jest bardzo treściwie i gitarowo, ale tu panowie zdecydowanie postawili bardziej na dobre „bujanie” niż na moc. No a chwilę później najlepsze – dziesięciominutowe Heavy Lifting. Tu już mamy zupełnie inny klimat – przyjemne, spokojne, blues-rockowe kołysanie w najlepszym wydaniu. Nie pomyślcie jednak, że skoro goście ciągną to przez 10 minut, to jest nudno. Absolutnie nie jest! Przyjemny, ciepły klimat, który stworzyli w tym nagraniu, nie pozwala się nudzić ani przez chwilę.

Największą zaletą tego krążka jest to, że natychmiast wchodzi do głowy i za nic nie chce jej opuścić. To płyta z serii tych, które podobają się od pierwszego odsłuchu – nie trzeba dawać jej kolejnych szans, powoli chłonąć czy stopniowo zaznajamiać się z nowopoznanymi utworami. Tu wszystko „trybi” od samego początku. To olbrzymi plus. Oczywiście to, że są to patenty ogrywane wiele razy w historii rocka, też pomaga w tym szybkim nawiązaniu znajomości z Death Tunes. Bo nie da się ukryć, że panowie z grupy Tiebreaker nie odkrywają tu nic nowego i nie rewolucjonizują rocka. Wykorzystują to, co wymyślono dawno temu, ale robią to tak znakomicie, że po prostu nie da się tej płyty nie chwalić. Jeśli szukacie świetnej, klasycznie brzmiącej płyty hardrockowej wydanej w tym roku, to lepiej trafić nie możecie.

3 komentarze:

  1. zaskakująco kołysze mnie to ichne "kopnięcie"... a i głos w podobie do jednego z ulubionych

    OdpowiedzUsuń
  2. No Panie kolega :D jak zawsze gdy tu zajrze w jednej z niewielu wolnych chwil to mnie zainspirujesz. Słucham włśnie pierwszego longplaya i zacnie kręci. Powiew świerzości bo pomimo że to staa dobra szkoła to cholera brzmi to świerzo :D A by the way widziałem w Biedrze knigę z Ringo na okładce ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielkie plany, marzenia, a potem czlowiek konczy w biedronce xD

      Usuń