Grupa Tiebreaker zadebiutowała
płytowo zaledwie w zeszłym roku udanym albumem We Come from the Mountains, miała też okazję pokazać się polskiej
publiczności podczas tegorocznych koncertów The Vintage Caravan. Już wtedy
zrobili świetne wrażenie żywiołowym, mięsistym rockowym graniem. Niemal równo
rok po wydaniu debiutu ukazała się druga płyta Norwegów – Death Tunes. I okazuje się, że pierwsze dobre wrażenie nie było
przypadkiem. To jest po prostu kapitalny zespół! Death Tunes to 10 utworów i 43 znakomite minuty, które powinny
spodobać się wszystkim fanom klasycznych rockowych brzmień.
„Oldschoolowa” okładka, takie też
brzmienie. Tiebreaker to kolejny zespół, który brzmi, jakby nagrywał 45 lat
temu. Wiele takich obecnie, co bardzo mnie cieszy. Nie wszyscy jednak są w te
klocki tak świetni, a tu mamy ewidentnie do czynienia z ekipą, która ma taką
muzykę we krwi i znakomicie czuje ten klimat. Atakują mocno od kipiącego
energią numeru Hell. Dobry rytm
wybijany przez perkusję, solidny gitarowy jazgot, mocny wokal – i mamy numer,
który od razu stawia na nogi. To zresztą specjalność grupy – niespełna
czterominutowe kawałki, które kipią energią. Gęste aranże, soczyste gitary, a
to wszystko uzupełnione klasycznym hardrockowym wokalem – ten patent sprawdza
się na tej płycie w wielu numerach, choćby w Pan American Grindstone czy Cannonball.
Trochę z Hendrixa, nieco z Zeppelinów, szczypta z The Who, plus dużo z
amerykańskiego rocka i buja jak cholera. Jeśli miałbym porównać ich dla odmiany
do któregoś ze współczesnych zespołów rockowych, to postawiłbym na The Brew,
choć tu – ze względu na dwie gitary – jest trochę treściwiej. Ale to podobny
rodzaj intensywności. Z tych mocnych rockowych strzałów wyróżnia się jeszcze
kapitalnie bujające The Deep. Jedyną
wadą tych numerów jest to, że czasem kończą się zwyczajnie zbyt wcześnie. Aż
chciałoby się, żeby to pociągnęli dłużej i być może na koncertach będzie ku
temu okazja.
Najlepsze mamy jednak pod koniec
płyty, kiedy panowie pozwalają sobie na nieco więcej w kwestii długości utworów
i odpuszczają sobie nagłe urywanie numerów zaraz po upływie trzech minut. To
nawet całkiem niegłupi pomysł, że dwie najlepsze kompozycje na albumie
umieszczono na samym końcu – dodatkowe punkty do ogólnego wrażenia po
skończonym odsłuchu. Float Away
natychmiast wpada w ucho, także dzięki temu, że trochę więcej tu przestrzeni
niż w większości krótszych i mocniejszych kompozycji. Wciąż jest bardzo
treściwie i gitarowo, ale tu panowie zdecydowanie postawili bardziej na dobre
„bujanie” niż na moc. No a chwilę później najlepsze – dziesięciominutowe Heavy Lifting. Tu już mamy zupełnie inny
klimat – przyjemne, spokojne, blues-rockowe kołysanie w najlepszym wydaniu. Nie
pomyślcie jednak, że skoro goście ciągną to przez 10 minut, to jest nudno.
Absolutnie nie jest! Przyjemny, ciepły klimat, który stworzyli w tym nagraniu,
nie pozwala się nudzić ani przez chwilę.
Największą zaletą tego krążka
jest to, że natychmiast wchodzi do głowy i za nic nie chce jej opuścić. To
płyta z serii tych, które podobają się od pierwszego odsłuchu – nie trzeba
dawać jej kolejnych szans, powoli chłonąć czy stopniowo zaznajamiać się z
nowopoznanymi utworami. Tu wszystko „trybi” od samego początku. To olbrzymi
plus. Oczywiście to, że są to patenty ogrywane wiele razy w historii rocka, też
pomaga w tym szybkim nawiązaniu znajomości z Death Tunes. Bo nie da się ukryć, że panowie z grupy Tiebreaker nie
odkrywają tu nic nowego i nie rewolucjonizują rocka. Wykorzystują to, co
wymyślono dawno temu, ale robią to tak znakomicie, że po prostu nie da się tej
płyty nie chwalić. Jeśli szukacie świetnej, klasycznie brzmiącej płyty
hardrockowej wydanej w tym roku, to lepiej trafić nie możecie.
zaskakująco kołysze mnie to ichne "kopnięcie"... a i głos w podobie do jednego z ulubionych
OdpowiedzUsuńNo Panie kolega :D jak zawsze gdy tu zajrze w jednej z niewielu wolnych chwil to mnie zainspirujesz. Słucham włśnie pierwszego longplaya i zacnie kręci. Powiew świerzości bo pomimo że to staa dobra szkoła to cholera brzmi to świerzo :D A by the way widziałem w Biedrze knigę z Ringo na okładce ;)
OdpowiedzUsuńWielkie plany, marzenia, a potem czlowiek konczy w biedronce xD
Usuń