wtorek, 25 sierpnia 2015

Motӧrhead - Bad Magic [2015]



Na półki sklepowe trafia właśnie 22. album Motӧrhead – Bad Magic. Jedni będą się w związku z tym rozpływać w zachwytach, bo i jaki procent grup muzycznych osiąga tak zacny wynik? Inni – na potrzeby tego tekstu nazwijmy ich złośliwcami – rzucą, że po jaką cholerę, skoro brzmi jak 21 poprzednich. Rację zapewne będą mieć częściowo i ci, i ci. W zasadzie nie ma na co narzekać – obecny skład grupy jest najbardziej stabilny w całej jej historii, nie jest więc zaskoczeniem, że panowie regularnie nagrywają nowe rzeczy. Nie przeszkadza im w tym ani kryzys w branży, ani kiepskie zdrowie lidera. Lemmy’ego w ostatnich latach coraz częściej dogania jego prawdziwy wiek i efekty niezbyt zdrowego trybu życia, więc samo to, że Bad Magic ukazuje się w sklepach, część fanów z pewnością uzna za pewnego rodzaju cud, a przynajmniej sporą niespodziankę. Sama zawartość krążka niespodzianką już w żadnym razie nie jest.

Wśród fanów ciężkiej muzyki dość powszechna jest opinia, że każdy kawałek Motӧrhead brzmi dokładnie tak samo. Fani zespołu oczywiście stanowczo zaprzeczą i będą gotowi takiemu szczekaczowi obić facjatę. Nie da się ukryć, że istnieje coś takiego jak „typowy numer Motӧrhead” – niespełna trzyminutowy strzał w mordę z agresywnym, dość prostym riffem gitary, perkusyjną nawalanką i dynamicznym, bełkotliwym charczeniem Lemmy’ego. I tak dokładnie brzmi zdecydowana większość z dwunastu kompozycji na Bad Magic. Nie ma sensu opisywać oczywistości. Lepiej wspomnieć te momenty, które od tego schematu odchodzą. Każdy, kto zna twórczość grupy nieco lepiej, wie, że ten tekst o graniu w kółko tego samego numeru, jest nieco przesadzony. Lemmy i spółka od czasu do czasu lubią sobie urozmaicić pracę, dzięki czemu powstają tak kapitalne numery jak God Was Never on Your Side czy Don’t Let Daddy Kiss Me – kompozycje brutalnie łamiące schemat trzyminutowego, szybkiego rockandrollowego mordobicia. Taką funkcję na Bad Magic pełni Till the End – kapitalny, klimatyczny numer ze świetną, dość rozbudowaną gitarową solówką, jedyny, którego długość (ledwo) przekracza 4 minuty. Po ośmiu intensywnych kawałkach Till the End jest bardzo potrzebną odmianą. Jakby na fali tej zmiany pod koniec płyty mamy When the Sky Comes Looking for You – tu już znowu jest mocno i szybko, ale mam wrażenie, że z trochę większym naciskiem na melodię i rockandrollową taneczność, a mniejszym na gitarowy napalm. Z kolei chwilę wcześniej robi się trochę bardziej surowo w Choking on Your Screams, a Lemmy prezentuje charczenie o nieco innych właściwościach, tworząc nawet lekki klimat grozy… Zawsze to jakaś odmiana.

To wszystko utwory z drugiej połowy płyty. Jeśli chodzi o pierwszą, to warto wspomnieć także, że krótkie solo w The Devil gra doktor astronomii i obrońca uciśnionych borsuków, Brian May. Spodziewalibyście się takiego połączenia? No cóż, w rock n’ rollu wszystko jest możliwe. Na deser mamy jeszcze na limitowanej wersji płyty dość zaskakujący cover. Zaskakujący nie dlatego, że Lemmy i spółka przerabiają Stonesów – to już się zdarzało – ale głównie z tego powodu, że akurat Sympathy for the Devil bym się po Motӧrhead nie spodziewał. Nie da się ukryć, że nieco polotu z oryginału i klimatu ze znakomitej wersji Guns n’ Roses umknęło, ale jest sporo dynamiki, jest charakterystyczna partia perkusji, jest gitarowy jazgot w tle, jest wreszcie obowiązkowe „woo woo” – jest dobrze! A reszta? Jak to na płycie Motӧrhead. Kilkadziesiąt minut rockandrollowego ataku à la Lemmy, wśród którego znajdziemy kolejną wersję Ace of Spades (Thunder & Lightning) i cały ciąg numerów, do których zapewne genialnie będzie się machało czupryną podczas koncertów. Czy różnią się czymkolwiek oprócz tekstu od jakichś 75% procent wcześniejszych kawałków tego zespołu? Tak, tytułami…

Pierwsze wykrzyczane na tej płycie przez Lemmy’ego słowa brzmią: „zwycięstwo albo śmierć”. No cóż, mimo poważnych kłopotów Lemmy wciąż żyje, żyje także kapela, a w sklepach pojawia się nowa płyta, więc chyba należy uznać, że Lemmy, Phil i Mikkey odnieśli kolejne zwycięstwo. Wiadomo, że ten album nie zmieni kompletnie nic – ci, którzy nie mogli się przekonać do tego zespołu przy okazji 21 poprzednich płyt, dalej nie będą pałać do tria miłością. Ci, którzy kochają ich za tę powtarzalność i bezczelnego, pijackiego rock n’ rolla, będą znowu wniebowzięci. Czyli po staremu. Przyznam, że nie do końca rozumiem sens kupowania każdej kolejnej płyty Motӧrhead, ale nie ja mam to rozumieć, a potencjalni nabywcy, czyli fani, którzy pójdą za Lemmym do samego piekła. A tych ma pewno znajdzie się sporo, bo pomijając złośliwości dotyczące podobieństw między kolejnymi wydawnictwami grupy, Bad Magic to po prostu płyta, której dobrze się słucha. Taki prezent od papy Lemmy’ego dla fanów z okazji czterdziestolecia kapeli i zbliżających się siedemdziesiątych urodzin jej lidera.


--

Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


4 komentarze:

  1. Tego właśnie oczekuję od Motorhead. Proste, nieprzekombinowane, klasyczne granie. Dobrze, że "Bad Magic" mieści się w tym fasonie. Nie mogę się doczekać mojej kopii. Ja, moje auto i chujowe polskie drogi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no tak własnie mi się wydaje, że większość fanów jednak nie oczekuje od nich żadnej rewolucji ;) nie do końca to rozumiem, bo jednak wolę jakiś 'ruch w interesie', ale akceptuje i przyjmuje do wiadomości ten fakt :D

      Usuń
    2. Mnie jednak bardziej podobał się poprzedni album, "Aftershock", na którym była większa różnorodność ;)

      Usuń
    3. Ja tylko dodam, że pisałem z perspektywy człowieka, który dziennie spędza ~5 godzin w trasie, gdzie klasyczne pierdolnięcie po prostu jest potrzebne. Na progresję i urozmaicenia czas przychodzi nocą :)

      Usuń