Jon Bon Jovi straszy świat
kolejną płytą zespołu, który w ostatnich latach coraz bardziej zbliża się do
tego, co sugerowałaby jego nazwa – statusu solowej grupy wokalisty. Zanim
jednak groźby te zostaną spełnione, fani otrzymują w prezencie czterdziestominutowy
album Burning Bridges, który ma być w
założeniu właśnie tym, co sugeruje z kolei jego tytuł – paleniem za sobą mostów. Zarówno
tego, który łączył ich z siedzibą wytwórni, dla której nagrywali od 32 lat, jak
i tego, który prowadził do miejscowości Sambora. Burning Bridges to zbiór 10 nagranych na nowo utworów pochodzących
w większości oryginalnie z sesji do poprzednich kilku albumów z dodatkiem paru
faktycznie nowych numerów. A że ostatnie wydawnictwa Bon Jovi są jakie są,
cudów nie można się było spodziewać, choć przemysł muzyczny zna przypadki, gdy
płyta z odrzutami z różnych sesji przebija to, co ostatecznie z tych sesji
początkowo wydano (patrz Def Leppard i album Retro Active). Tu niestety wielkiej niespodzianki nie ma, bo i być
nie mogło.
To płyta z cyklu tych, które
wkurzają najbardziej. Bo gdyby całość absolutnie nie nadawała się do słuchania,
byłoby łatwiej. Człowiek nie robiłby sobie w trakcie nadziei, nie czułby
najmniejszej potrzeby ponownego usłyszenia ani sekundy z nagranego materiału,
mógłby się wyżyć na muzykach i mieć święty spokój. Ale nie – problem w tym, że
na Burning Bridges zdarzają się
ciekawe numery. Takim jest otwierające płytę A Teardrop to the Sea – stonowane, oszczędne aranżacyjnie, proste,
ale bez przesadnej polerki, co przynosi interesujący efekt w postaci dość
surowego, klimatycznego utworu. Całkiem niezłe jest także Blind Love. To typowa fortepianowa balladka z całkowicie zbędnymi
smykami (zapewne „z klawisza”) w tle, w dodatku zbyt długa, ale ma jakiś urok
mimo oczywistości i nadmiernego stężenia pościelozy. Ogniskiem (niestety nie
pieczoną kiełbą) zalatuje mocno od Fingertips,
ale jest w tym numerze coś uroczego. Jednak najbardziej do gustu przypadło mi Who Would You Die For, które zaskakuje
przyjemnym, lekko ambientowym tłem, stonowanym brzmieniem i chłodnym klimatem.
Zupełnie nie brzmi jak typowy przelukrowany numer Bon Jovi, ba – żeby nie
całkiem przyjemna skądinąd solówka gitarowa, to w ogóle trudno byłoby ten numer
umieścić w rockowej szufladce. Ale to bardzo udany eksperyment i gdyby ten
zespół częściej zapuszczał się w takie klimaty, byłaby jeszcze dla Bon Jovi
jakaś nadzieja.
Tylko co z tego, że są te
nieliczne ciekawe fragmenty (licząc bardzo korzystnie dla zespołu – 4
kompozycje), skoro zawsze po nich wszystko natychmiast siada przy takich
dziełach nowoczesnego bondżowizmu jak nieznośnie przeprodukowane i koszmarnie
pseudonowoczesne We Don’t Run, które
zresztą zostało wybrane na pierwszy singiel z płyty (może to i dobrze, bo gdyby
wybrali coś godnego uwagi, to zawód po odsłuchu całości byłby nie do
zniesienia), Life Is Beautiful, które
brzmi jak mieszanka klimatów boysbandowych z wszystkimi najgorszymi cechami
ostatnich dokonań U2 oraz akustycznych hitów sceny country (nic dziwnego –
współkompozytorem jest tu muzyk country, a jedyną rzeczą straszniejszą od tego
gatunku są muzycy rockowi, którzy udają wykonawców country), czy We All Fall Down, które jest sztuczne
jak opalenizna dziuń z wiejskich dyskotek. W tej mizerii niespecjalnie wyróżnia
się także jedyny kawałek, w którym kompozytorsko swoje paluchy maczał jeszcze Richie
Sambora – Saturday Night Gave Me Someday
Morning. Niby uszy nie odpadają, ale w zasadzie nie ma żadnego powodu, żeby
do tego numeru wracać, tym bardziej, że grupa nagrywała już tego typu kawałki
wiele razy i często z lepszym skutkiem. To samo można powiedzieć o I’m Your Man. Tragedii nie ma, noga może
nawet trochę chodzi i jest dość dynamicznie, ale ile oni już takich numerów
nagrywali? Zamykający płytę utwór tytułowy to w zasadzie dość złośliwy żart
skierowany w stronę Mercury Records. Muzycznie banalny, ale tu chodziło raczej
o to, żeby wbić na odchodne kilka szpil złym ważniakom z branży, więc nie ma co
tej piosenki oceniać pod kątem czysto muzycznym. Swoją drogą to znamienne, że
wszystkie ciekawsze piosenki na Burning
Bridges łączy jedno – w ich komponowaniu nie uczestniczył producent
ostatnich płyt Bon Jovi, John Shanks, który ma spory udział w stopniowym
kastrowaniu tej grupy.
Gratulacje dla Bon Jovi. Rok 2015
jest dla zespołu szczególny. Nie tylko ostatecznie potwierdziło się, że z grupy
jakiś czas temu odszedł jedyny muzyk, któremu chciało się jeszcze grać rocka,
ale w dodatku Jon Bon Jovi i jego coraz mniej liczna ekipa obchodzą
dwudziestolecie nagrania ostatniej dobrej płyty. To spore dokonanie jak na
zespół, który wciąż nagrywa nowe utwory, wyprzedaje koncerty i kiedyś był na
absolutnym rockowym szczycie, nawet jeśli ziemia na tym szczycie lepiła się od
lukru. Panowie uczcili tę rocznicę najlogiczniej jak mogli – wydając kolejny
album, który niemal całkowicie znika z mojej pamięci pół minuty po wybrzmieniu
ostatnich dźwięków. Pojedyncze pomysły sprawiają, że odsłuch Burning Bridges nie był kompletną stratą
czasu, ale te nieliczne fragmenty nie są w stanie skłonić mnie do kupna tej płyty,
choćbym trafił na nią w londyńskim charity
shopie z ceną 1 funta na pudełku. No dobrze, za funta może kupię dla What Would You Die For, ale tylko jeśli
nikt poza starszą panią przy kasie nie będzie widział.
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz