Kiedy już człowiek myśli, że zna
całkiem sporo współczesnej muzyki rockowej i spenetrował w całkiem niezłym
stopniu jakiś muzyczny obszar, trafiają się grupy, które z tego czy innego
powodu kompletnie zmieniają ten punkt widzenia. Bo co my, Polacy, wiemy na
przykład o ukraińskim rynku muzycznym? Ile przeciętny mieszkaniec naszego kraju
zna zagranicznych grup rockowych, które nie wywodzą się z Wielkiej Brytanii,
Stanów Zjednoczonych, Kanady, Australii, Skandynawii i Niemiec? Z wiedzą na
temat rockowego rynku w Afryce, Ameryce Południowej czy Azji byłoby pewnie
jeszcze słabiej, ale pozostańmy jednak na razie na naszym kontynencie. Tuż za
naszą wschodnią granicą funkcjonuje grupa Stoned Jesus, która trzy lata temu
przebojem wdarła się do świadomości co bardziej otwartych i poszukujących
słuchaczy ciężkiej muzyki ze swoim kapitalnym, szesnastominutowym dziełem I’m the Mountain wydanym na świetnie
przyjętym albumie Seven Thunders Roar.
Trochę się tym załatwili, bo teraz co koncert muszą wysłuchiwać wkurzającego
darcia mordy intensywnych okrzyków nawołujących ich do zagrania tego
numeru, ale z drugiej strony – która rockowa kapela nie chciałaby mieć w
repertuarze choć jednej kompozycji o takim statusie wśród fanów? Dobra
wiadomość jest taka, że idąc na koncert Stoned Jesus, usłyszysz też sporo
innych świetnych kawałków, co sprawdziłem osobiście kilka tygodni temu podczas
Red Smoke Festival w Pleszewie. Ukraińcy wyszli na scenę, przyłoili aż miło, a
w trakcie koncertu zagrali także mniej więcej połowę materiału ze swojej
tegorocznej, bardzo udanej płyty The
Harvest.
The Harvest kopie w twarz od pierwszej sekundy. Dwa pierwsze, trzyminutowe numery – Here Come the Robots i Wound – to szybkie, intensywne strzały, ale niepozbawione ciekawych rozwiązań rytmicznych i aranżacyjnych. To nie jest młócka dla młócki, ale granie ciężkie i dynamiczne, lecz jednocześnie przemyślane i skomponowane tak, że ani przez chwilę ten ciężar nie męczy. Wound jest wręcz melodyjne i chwytliwe, co pewnie dla „konserwy” jest nie do przyjęcia, ale mnie się bardzo podoba. To jednocześnie jedyne krótkie kawałki na The Harvest, bo niespełna 43 minuty rozdzielono między zaledwie sześć numerów. Nic więc dziwnego, że dłuższe utwory, które następują po tym szybkim wprowadzeniu, przenoszą nas w nieco inne muzyczne klimaty. Oczywiście dalej jest ciężko, ale tempo w Rituals of the Sun mocno spada i wchodzi potężny, doomowy walec. Wokalista i gitarzysta Igor Sidorenko brzmi tu trochę jak Ozzy na zwolnionej taśmie, ale trio łoi tak zacnie, że fanom Black Sabbath czy na przykład Swans ten kawałek nie może się nie spodobać. YFS to z kolei rasowy, amerykański hard rock z południa z taką solówką na gitarze pod koniec, że kapcie spadają.
Dynamika zaliczona, ciężar
zaliczony, to co nam zostaje? A tak, mocarne riffowanie połączone z
psychodelicznymi odjazdami i długimi improwizacjami. To zapewniają dwie
ostatnie, najdłuższe kompozycje na The
Harvest – Silkworm Confessions i Black Church – które trwają w sumie 24
minuty, czyli dobrze ponad połowę płyty. Silkworm
Confessions rozpoczyna się dość tradycyjnie od mocnego i energicznego
przyłożenia, ale po nieco ponad trzech minutach okazuje się, że ten numer
będzie krył w sobie jeszcze wiele zaskoczeń. Tu po raz pierwszy na tym albumie
wychodzi to, o czym fani Stoned Jesus doskonale wiedzą z poprzednich krążków –
ta kapela radzi sobie świetnie w klimatach stoner/doomrockowych, hardrockowych
czy nawet zahaczających o scenę Seattle przełomu lat 80. i 90., ale równie
przekonująca jest, gdy zapędza się w rejony muzyki progresywnej. Z kolei Black Church rozpoczyna z początku
nieskładna plątanina dźwięków, spod której stopniowo na pierwszy plan przebija
się coś, co brzmi jak plemienne wybijanie rytmu podczas tajemnych rytuałów. Z
czasem ten mocno zaznaczony rytm staje się coraz bardziej „mechaniczny”,
odczłowieczony. Ten powtarzany, prosty motyw urywa się dopiero po pięciu
minutach, lecz wraca po krótkiej przerwie, by dalej napędzać kompozycję. Cała
reszta aranżacji zmierza jednak stopniowo w kierunku mocno psychodelicznych odjazdów.
I gdy człowiek myśli, że tak już sobie ten piętnastominutowy utwór wybrzmi do
samego końca, w jedenastej minucie wszystko się urywa, a po chwili wchodzą…
organy, które wybrzmiewają spokojną, choć przesiąkniętą tajemniczością melodią.
Igor śpiewa „Your Soul Is Lost”, a klimat, który tworzy trio, jest tak gęsty,
że człowiek faktycznie może czuć się jak na Sądzie Ostatecznym, podczas którego
wszystko ewidentnie nie idzie po myśli biednej zbłąkanej duszyczki. Ten motyw z
dominującą partią organów wieńczy utwór i cały album, pozostawiając nas w
klimacie grozy i pewnego niepokoju.
Wraz z wydaniem tegorocznej płyty
nasi sąsiedzi ze wschodu po raz kolejny udowodnili, że nie są jednowymiarowym
zespołem i daleko im do grup, które zadowalają się jednostajną, ciężką młócką.
Kiedy ma być szybko i ciężko, to jest szybko i ciężko, ale nim ten klimat
zacznie robić się nieświeży, zmieniają front i zahaczają o rejony progresywne
lub psychodeliczne. Ostatnie dwie kompozycje pokazują, że grupa nie boi się
dźwiękowych eksperymentów i dalekich brzmieniowych wycieczek. Stoned Jesus to
niewątpliwie jedna z najciekawszych europejskich kapel wywodzących się z nurtu
stoner rocka, w dodatku skutecznie opierająca się gatunkowemu szufladkowaniu
przez swą muzyczną wszechstronność. To także grupa, która wraz z wydaniem
każdej kolejnej płyty uświadamia wszystkim, że ciekawe zespoły można znaleźć
wszędzie, nie tylko w krajach, które powszechnie uważa się za najciekawsze
rynki muzyczne.
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz