fot: Marzena Sówka |
Czasami myślę sobie, że jestem za stary na ładowanie się
na dużych koncertach gdzieś blisko sceny, że to dla dzieciaków, którym chce się
szaleć przez dwie godziny i stać drugie albo trzecie tyle wcześniej pod
barierkami. Od dawna odpuszczam już jakiekolwiek walki o pozycję blisko sceny.
Ale myślę też sobie, że bardzo bym żałował, gdybym nie skorzystał z okazji,
która się trafiła, i nie obserwował występu Foo Fighters z najbliższej
odległości. Bo ten krakowski występ należało po prostu chłonąć całym sobą, a to
zapewniało tylko poczucie tej muzyki z tak bliskiej odległości, zobaczenie tych
muzyków kilka metrów przed sobą i doświadczenie obecności kilkunastu tysięcy
ludzi za swoimi plecami.
Występ otworzyła bardzo udanie grupa Trombone Shorty & Orleans Avenue. Lider zespołu – Troy Andrews – znany jest fanom Foo Fighters z jednego z odcinków zeszłorocznego dokumentu Sonic Highways, więc obecność tej grupy na trasie zespołu Dave’a Grohla nie powinna być wielkim zaskoczeniem, mimo muzycznego stylu, który prezentuje ekipa Andrewsa. A jest to niezwykle barwna mieszanka rocka, jazzu i muzyki funkowej – mariaż tradycyjnie rockowych instrumentów z dęciakami. Do tego sami członkowie grupy to postaci godne uwagi, natychmiast przyciągające wzrok i zaskarbiające sobie sympatię fanów. Nie da się nie polubić tańczącej sekcji dętej i radosnego, nieco „misiowatego” basisty. Reakcja publiczności była taka jak muzyka płynąca ze sceny – bardzo żywiołowa. Aż chciałoby się, żeby Trombone Shorty z zespołem wrócili do Polski na własny koncert. Po ich występie scenę zasłonięto wielką
fot: Marzena Sówka |
Czy pisanie szczegółowo o kolejnych numerach w secie ma
sens? Według mnie – średni. Krakowski koncert Foo Fighters to parada hitów,
które grupa zarejestrowała w ciągu 21 lat kariery. Tak, to już 21 lat, choć
pewnie znajdą się tacy, dla których Foos to wciąż „nowa kapela gościa z Nirvany”.
Bardziej niż konkretne wykonania kolejnych kompozycji interesowało mnie show w
ogólnym ujęciu. W końcu niewiele osób u nas w kraju miało wcześniej szansę
widzieć Foo Fighters na żywo, a piosenki znał każdy. Ale z kronikarskiego
obowiązku trochę o samych utworach napisać należy. Podczas występu hit gonił
hit. Nawet znając grupę jedynie ze składanki największych przebojów, było się
już zorientowanym w zdecydowanej większości setu. Miało to swoje dobre i złe
strony. Oczywiście gdy grupa przyjeżdża do kraju po tak długiej nieobecności i
zdecydowana większość publiczności nigdy nie widziała jej na żywo, zagranie
wszystkich najważniejszych numerów z długiej już przecież kariery to naturalne
rozwiązanie. Entuzjastyczne przyjęcie każdego kolejnego utworu potwierdza jego słuszność,
ale ja wolałbym, żeby w secie trochę więcej uwagi zespół poświęcił zeszłorocznemu
krążkowi Sonic Highways – mojemu
ulubionemu albumowi Foo Fighters. Ja wiem, że obecne koncerty trudno już nazwać
trasą promującą nowy krążek, ale trochę szkoda, że nie usłyszeliśmy choćby In the Clear czy Outside. Tym bardziej, że wbrew temu, co mówił w czasie koncertu
Dave Grohl, krakowski set nie był jakoś szczególnie długi. Ba, był krótszy niż
na wielu innych koncertach tej trasy, więc te dodatkowe 10 minut byłoby
idealnym dopełnieniem muzycznych wrażeń. Ale nie ma co narzekać, bo te i tak
były fantastyczne. Cały koncert to w zasadzie szereg mocnych uderzeń, numerów,
przy których można się było solidnie wyszaleć, przerywany od czasu do czasu
kompozycjami spokojniejszymi i dłuższymi gadkami Grohla i Hawkinsa, tak by
można było zebrać siły na ciąg dalszy.
Pierwsza taką przerwą po pięciu mocniejszych kopach w
postaci Everlong, Monkey Wrench, Learn to Fly, Something for
Nothing i The Pretender (co za
początek! To tak, jakby dostać bisy na dzień dobry) było Big Me, zagrane w wersji dużo spokojniejszej niż i tak lekki i
przyjemny oryginał. Dave w długim przemówieniu przedstawił historię tronu (a
nie „jakiegoś tam krzesła”), podziękował także licznej ekipie technicznej,
która na te kilka minut wyszła z ukrycia i pojawiła się na wielkich ekranach.
Wykonaniu utworu towarzyszyły tysiące światełek telefonów komórkowych. Była to
jedna z akcji przygotowanych przez fanów grupy, którzy wcześniej stworzyli
wielką biało-czerwoną flagę z kartek rozdawanych przed koncertem, następnie
służących do złożenia tysięcy samolocików fruwających po całej Tauron Arenie w
trakcie wykonania Learn to Fly. Przy
tej okazji okazało się, że różnica kilkunastu lat to jednak czasami pokoleniowa
przepaść, bo instrukcja składania tych samolocików, która dla osób w wieku +25
mogła się wydawać śmieszna i niepotrzebna, dla młodszych była prawdziwym
wybawieniem. Teraz młodzież pewnie składa takie samolociki wirtualnie w jakichś
aplikacjach… Nie zabrakło także krótkich fragmentów rockowych klasyków,
zagranych przy okazji przedstawiania poszczególnych członków kapeli. Szkoda, że
tym razem bez utworów Queen, ale zestaw Eruption
/ You Really Got Me / Roundabout / Detroit Rock City („znamy pierwszą minutę każdego rockowego
klasyka!”) nie miał prawa rozczarować. Po kolejnym ciągu dynamicznych numerów –
m.in. My Hero, Breakout i White Limo –
znowu uspokojenie klimatu w postaci Skin
and Bones, w którym Rami Jaffee zamienił klawisze na akordeon. Końcówka
znów głośna i pełna energii ze znakomitą niespodzianką w postaci Floydowego In the Flesh?, podczas którego tron
Grohla został spowity gęstym dymem. A po ostatnich dźwiękach już tylko długie
pożegnanie i pałeczki perkusyjne oraz gitarowe kostki lecące hurtowo w stronę
publiczności. Szkoda, że część tych drugich padła łupem pewnego ochroniarza,
który ładował je do kieszeni i zapewne odsprzeda ze sporym zyskiem w
Internecie. Życzę rozwolnienia w zepsutej windzie. Byle nie w moim bloku.
fot: Marzena Sówka |
Koncert Foo Fighters to przede wszystkim gigantyczne
show. Siedząca pozycja lidera, wymuszona kontuzją, w żaden sposób tego nie
zmienia. Być może ogranicza pewne sceniczne możliwości, ale tworzy też nowe.
Zbudowanie gitarowego tronu na wzór tego z Gry
o tron było posunięciem absolutnie mistrzowskim marketingowo. Koszulki z
tronem, nazwa trasy nawiązująca do złamania, pewnie i DVD jakieś z tego
wyjdzie, bo takiej okazji nie wypada nie wykorzystać. I nikomu specjalnie nie
przeszkadza, że Dave Grohl od dawna mógłby spokojnie grać bez tego tronu, bo od
wypadku minęły całe wieki i chodzi już całkiem sprawnie. Przedstawienie musi
trwać do końca obecnej trasy czyli jeszcze przez tydzień, a nieodłącznym jego
elementem w tym momencie jest rzeczony tron. A że da się na nim przemieszczać
kilkanaście metrów do przodu wybiegu, tym lepiej. Nie da się ukryć, że w tym
zespole jest pewien podział na showmanów i spokojnych, niepozornych gości
robiących muzycznie równie kapitalną robotę. Do tej pierwszej grupy należą
Grohl, Taylor Hawkins i Pat Smear. Dwaj pierwsi to urodzone gwiazdy rocka. Ich
pozy, miny, wzajemne docinki i żarty to naturalny element show. Z kolei Smear
nie musi nic robić. Jest Patem Smearem. Zrobi krok do przodu, krok do tyłu,
uśmiechnie się nieco głupkowato i publiczność jest jego. Zadatki na członkostwo
w tej frakcji ma też klawiszowiec i akordeonista Rami Jaffee, ale on najpierw
niech dołączy oficjalnie do zespołu, bo już dawno powinien być jego
pełnoprawnym członkiem. Basista Nate Mendel i gitarzysta Chris Shiflett
pozostają nieco w cieniu, ale tylko przez swoje dość powściągliwe zachowanie
sceniczne, bo pod kątem czysto muzycznym w niczym nie ustępują pozostałym. W
każdym dobrym zespole ktoś musi być Axlem i Slashem, a ktoś Izzym Stradlinem.
Po takim występie nikt nie mógł czuć się zawiedziony.
Koncert Foo Fighters był niewątpliwie jednym z najważniejszych muzycznych
wydarzeń tego roku w Polsce. Kto wie – może nawet najważniejszym. W czasach,
gdy kolejne koncerty Iron Maiden, Metalliki, AC/DC, Slasha czy Deep Purple
trochę już nam spowszedniały, przyjeżdża sobie taki Grohl z ekipą i nie dość,
że jadą „na świeżości”, bo ostatni raz byli tu całe pokolenie temu, to jeszcze
mają inne argumenty oprócz tej świeżości – muzykę i entuzjazm. To nie jest
najbardziej skomplikowana odmiana rocka. Bądźmy szczerzy – Foo Fighters grają
prostą muzykę. Prostą przez „wielkie P”. Ale tłumy porywają nią bez
najmniejszego problemu. Porywają też przez „wielkie P”. Czy którykolwiek z
muzyków grupy jest wirtuozem swojego instrumentu? Raczej nie. Próżno szukać
tych gości na listach „najlepszych”. Ale taki rockowy koncert potrafi zrobić
bardzo niewielu.
fot: Marzena Sówka |
fot: Marzena Sówka |
fot: Marzena Sówka |
fot: Marzena Sówka |
fot: Marzena Sówka |
fot: Marzena Sówka |
fot: Marzena Sówka |
Wszystkie zdjęcia są autorstwa Marzeny Sówki. Nie bądź bucem, nie kradnij cudzej własności. Chcesz się nimi podzielić - podlinkuj ten wpis lub spytaj o zgodę.
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz