sobota, 28 listopada 2015

Mammothwing - Morning Light [2015]

Czy to ptak? Samolot? Superman? Nie! To Mammothwing, którzy nadlatują z angielskiego Nottingham ze swoją pierwszą płytą Morning Light. Niech was nie zmyli pochodzenie muzyków. Tu nie będzie skocznych melodii folkowych rodem z historii o Robinie w kapturze. Będzie (zazwyczaj) ciężko jak cholera, głośno jak cholera i gęsto jak cholera. Trio składające się z braci Fisherów na gitarze i basie oraz perkusisty Keva Richardsona juniora łoi aż miło, ale – uwaga – w przeciwieństwie do wielu grup obracających się w klimatach doom rocka/metalu panowie z Mammothwing nie próbują wkręcić nas w ziemię tym samym riffem powtarzanym z coraz większą mocą przez kilkanaście minut. No, przynajmniej nie zawsze…

Morning Light to zaledwie 34 minuty muzyki podzielone bardzo nierównomiernie na pięć utworów. Przy tak ciężkich dźwiękach można uznać, że to długość wystarczająca. Co jednak ważniejsze, już na debiucie trio pokazuje, że jest dość otwarte na różne brzmienia z rejonów ciężkiego rocka. Zaczyna się w zasadzie zgodnie z oczekiwaniami. Po niespełna dwuminutowym wstępie „na rozegranie się” wchodzi piekielnie ciężki, przesterowany i sunący jak walec motyw gitarowy, który rozjeżdża wszystkie muzyczne subtelności z zacięciem Antoniego M. atakującego przeciwników teorii o zamachu smoleńskim. Wszystko buczy i wibruje tak, że czuję to każdym organem wewnętrznym ze szczególnym wskazaniem na okolicę jelit. I z jednej strony pokłony, bo już wyobrażam ich sobie grających w jakimś ciemnym klubie, gdzie w pobliżu sceny działa jedna żarówka (znam taki jeden w stolicy, jakby co), a z drugiej zaczynam się bać, że jak tak będzie brzmiała cała płyta, to tego nie będzie się dało znieść na trzeźwo. Ale nie, w drugiej połowie kawałka żółwie tempo wciąż obowiązuje, jednak ciężar nagle znika, a panowie z doommetalowców przeistaczają się w psychodeliczno-bluesowych eksperymentatorów. Coś jakby Hendrix na kwasie przez przypadek zabłądził i wszedł na scenę z muzykami wczesnego Pink Floyd, grającymi w dodatku po łyknięciu całego opakowania Valium. Czyli może jednak nie będzie tak przewidywalnie i jednostajnie? Ano, nie będzie! Co prawda Tinned Up & Fuzzed Out kontynuuje ciężkie klimaty (choć jest tu dużo więcej miejsca), to już w Black Woman mamy świetne, spokojne granie, pełne klimatu i przestrzeni. Bardzo leniwe tempo, oszczędny aranż, spory pogłos na subtelnych brzmieniach gitary Marty’ego Fishera, basowe zawijasy jego brata Billa oraz niski, nastrojowy głos tworzą razem kapitalną mieszankę. I choć w drugiej części kompozycji panowie dodają nieco do pieca, ani przez chwilę nie burzy to wspaniałego klimatu tego utworu.

Black Woman to centralny punkt płyty, kawałek, który zostawia słuchacza w stanie całkowitego osłupienia. Ale są jeszcze na tym albumie dwa numery – najkrótsze z całej stawki. ’69 zgodnie z tytułem nawiązuje do blues-rockowego brzmienia końca lat 60. Taki Cream tylko trochę przesterowany i polany szlamem ze śmierdzących bagien, przynajmniej do czasu, gdy na ostatnią minutę trio włącza moduł sabbathowy i wieńczy numer solidnym, ciężkim riffowaniem. Zamykające płytę Chump Change to przy poprzednich kawałkach niemal miniaturka – zaledwie trzy i pół minuty dźwięków. Ciężko, ale melodyjnie, choć wrzaskliwy wokal, na który dodatkowo nałożono spory pogłos, sprawia, że ten ciężar jest znacznie bardziej odczuwalny. Ten krótki numer to w zasadzie próba połączenia dwóch części tej płyty – doomowego początku z dwóch pierwszych numerów i blues-rockowych naleciałości z kolejnych dwóch kompozycji. Brzmi nieźle, ale ja wciąż nie mogę się pozbierać po Black Woman

Morning Light to udany debiut, który zadowoli zarówno fanów grania gęstego jak smoła i ciężkiego jak kocioł, w którym diabeł miesza tę smołę na samym dnie piekła, jak i tych, którzy lubią, kiedy jest ciężko i trochę duszno, ale niekoniecznie przez cały czas. Znajdziecie tu dostatecznie dużo pozbawionego siarki powietrza, by pooddychać między cięższymi fragmentami. Jestem przekonany, że ten materiał, a zwłaszcza dłuższe, rozimprowizowane numery jak Black Woman, znakomicie brzmi na koncertach, podczas których trio z Nottingham może do woli tworzyć kapitalny klimat i przeciągać swoje improwizacje niemal w nieskończoność (a przynajmniej do nastania ciszy nocnej). Kupili mnie tym Black Woman bez trudu. Reszta to dodatek, choć bardzo udany.


--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz