poniedziałek, 11 stycznia 2016

The Black Wizards - Lake of Fire [2015]



To miłe, że czasem (a nawet dość często) ktoś odwala za mnie najtrudniejszą robotę i wynajduje gdzieś zespoły, o których w żadnych dużych mediach muzycznych nigdy byśmy nie usłyszeli, a przynajmniej dopóki nie zdobędą wielkiej sławy – wtedy pisanie i mówienie o nich będzie modne i wręcz obowiązkowe. O portugalskiej grupie The Black Wizards usłyszałem po raz pierwszy w stacji rockserwis.fm (i, co logiczne, nie było to w mojej audycji…) i bardzo szybko okazało się, że choćby człowiek cały rok przekopywał Internet w poszukiwaniu świetnych, mało znanych zespołów, to i tak umknie mu sporo świetnego grania. Koedukacyjny kwartet (pani wokalistka/gitarzystka i druga pani – perkusistka, a oprócz nich panowie na gitarze i basie) wydał pod koniec listopada swoją pierwszą płytę zatytułowaną Lake of Fire i już po okładce można się było domyślać, że będzie klimatycznie i bardzo ciekawie.

Na szczęście w przypadku tej grupy pomysły nie skończyły się na okładce. Powiedziałbym nawet, że tych muzycznych było nieco za dużo, bo czas trwania płyty przekracza nieznacznie godzinę, co przy tej jednak momentami trudnej w odbiorze muzyce może być pewnym wyzwaniem dla słuchacza. No to jaka to jest w zasadzie muzyka? The Black Wizards grają przyjemną mieszankę stonera i psychodelii. Jeśli miałbym porównać ich do jakiejś innej współczesnej kapeli, to do głowy przychodzi na pewno zespół Blues Pills choćby ze względu na podobne wokale pań Elin i Joany. Ale trzeba od razu zaznaczyć, że muzyka Portugalczyków jest jednak cięższa i trochę mniej przystępna. Punkty wspólne zdarzają się najczęściej w kompozycjach, w których obie te grupy pozwalają sobie na odjazdy i oderwanie się od tradycyjnych „piosenkowych” form muzycznych. A takich utworów na debiucie The Black Wizards kilka jest i według mnie wypadają najciekawiej. Pierwszym przykładem jest Waiting for a Train, które powinno się spodobać fanom Budgie, Led Zeppelin czy nieco mniej doomowych, ale bardziej dynamicznych numerów Black Sabbath. Równie przyjemnie odpływają w Gypsy Woman, które przez długi okres brzmi jak zagubiony numer Blues Pills, by pod koniec zmienić się w jazzującą perkusyjną improwizację, czy w Wicked Brain, które zaczyna się doomowo, rozwija się w kierunku dość dynamicznego, ciężkiego hendrixowskiego rocka, zaś kończy się psychodelicznym „zjazdem” i dość niespodziewanym (i nie wiem czy do końca potrzebnym) powrotem do pierwotnego motywu w ostatnich kilkudziesięciu sekundach.

Nie oznacza to wcale, że utwory cięższe i bardziej „hałaśliwe” są tylko tłem dla tej psychodelicznej twarzy The Black Wizards. W Blindfold łoją aż miło w stylu Black Sabbath z czasów powiedzmy płyty Sabbath Bloody Sabbath. To zresztą chyba ten okres twórczości ojców chrzestnych muzyki doom/stoner, który Portugalczycy lubią najbardziej, bo mniej tu smolistych riffów i doomowego walca rozjeżdżającego wszystko ciężarem granych dźwięków, a więcej klasycznego ciężkiego grania z polotem i częstymi zmianami motywów przewodnich. Intryguje numer tytułowy, który może chwilami zbliża się zbyt niebezpiecznie do granicy, za którą muzyczne szaleństwo przeradza się w chaos, ale przez większość tych niespełna ośmiu minut udanie łączy ciężar i polot z nieco tajemniczym klimatem.

Przyznaję, że czuję lekkie zmęczenie długością tego krążka. Naprawdę nie byłem uprzedzony, ale widocznie w ostatnich latach mój organizm przestawił się już tak, że po trzech kwadransach zaczynam spoglądać automatycznie na playlistę, by sprawdzić, ile jeszcze do końca. Po utworze tytułowym, który jest szósty na płycie, albumowi stuknęło 45 minut i to byłby dobry moment na zakończenie tej muzycznej przygody. Nie oznacza to, że pozostałe dwie kompozycje są gorsze niż te wcześniejsze. Ale kolejne 17 minut muzyki w tym stylu już nie wchodzi mi tak dobrze, jak te poprzednie numery. I to jest mój główny zarzut w stosunku do Lake of Fire. Ale skoro główną wadą płyty jest jej długość, to chyba mimo wszystko nie ma co narzekać, bo choć Portugalczycy trochę „przedobrzyli” z ilością materiału, to już do ich pomysłów i jakości wykonania nie da się przyczepić. Lake of Fire to kolejny bardzo udany debiut na europejskiej scenie hard n’ heavy w ostatnich miesiącach. Mam przeczucie, że jeszcze o nich usłyszymy.


--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz