David Bowie wciąż pozostaje jedną
z największych zagadek popkultury, kimś, po kim można spodziewać się
wszystkiego, a kto mimo to wciąż wprawia rzesze słuchaczy na całym świecie w
konsternację każdym ze swoich muzycznych wcieleń. W rok 2016 „muzyczny
kameleon” wchodzi z krążkiem, który wywołuje masowe drapanie się po głowie
nawet wśród wieloletnich fanów. Niby niezbyt długa płyta – zaledwie 7 utworów i
41 minut – ale w trakcie jej odsłuchu zwiedzimy tak różne zakamarki umysłu
autora, że nie raz zachwyci nas to, co siedzi w jego głowie. Nie raz też nas
przerazi lub przynajmniej wywoła wspomnianą konsternację.
Przyznam, że kiedy po raz
pierwszy usłyszałem 10-minutowy utwór tytułowy, który otwiera ten album, nie
miałem pojęcia, co o nim myśleć i jak go ogarnąć swoją muzyczną wyobraźnią. Gorzej,
że ja dalej nie mam tego pojęcia. Już sam pomysł, żeby wydać tak długą
kompozycję jako pierwszy singiel z płyty, jest osobliwy. Ale do tego trzeba
dodać, że ten numer pod żadnym pozorem nie podpada pod coś, co choćby leżało
obok potencjału komercyjnego. Kawałek jest tak pokręcony i dziwaczny z tym
nowoczesnym podkładem i zniekształconym głosem, że jest absolutnym
zaprzeczeniem singla. A przy tym po kilkunastu przesłuchaniach łapię się na
tym, że cały czas podśpiewuję sobie „I’m a blackstar, I’m not a gangster”. Czy
to nie jest objaw geniuszu? Nagrać numer, który wpada w ucho, mimo że według
wszelkiej muzycznej logiki nie powinien? Cały Bowie! Trzeba się do takiego
lekko surrealistycznego klimatu przyzwyczaić, bo on pojawi się jeszcze nie raz
na tej płycie. Choćby w bardzo żywiołowym, choć jak na mój gust nieco zbyt
chaotycznym Sue (Or in a Season of Crime).
Czasem jednak bywa bardziej
„tradycyjnie”. Napisałbym „normalnie”, ale jak zdefiniować normalność w
twórczości Bowiego? Zostańmy przy „tradycyjnie” w odniesieniu do struktury i
muzycznej formy tych utworów. Na pewno drugi singiel – Lazarus – jest bliższy tradycyjnemu wyobrażeniu o utworze
promującym płytę. To przyjemne połączenie delikatnych, elektronicznych smaczków
z brzmieniem saksofonu i delikatnym śpiewem Davida sprawdza się fantastycznie,
choć tworzy bardzo ponury, chłodny klimat. Melancholia dominuje też w Dollar Days, w którym (wreszcie?)
elektroniczny podkład ustępuje miejsca bardziej tradycyjnemu rockowemu
instrumentarium, a całość znakomicie dopełnia solo na saksofonie. W drugiej
części zamykającego płytę I Can’t Give
Everything Away po raz pierwszy i ostatni tak wyraźnie na przód wysuwa się
gitara, co pozwala nam przypomnieć sobie, że przecież Bowiego część słuchaczy
najbardziej kojarzy z muzyką rockową, choć tej na Blackstar zbyt wiele nie znajdziemy. Nie zapominajmy też o
kapitalnym, nieco transowym Girl Loves Me,
które mnie skojarzyło się z solową twórczością Petera Gabriela.
Przez cały czas trwania tej płyty
dochodziłem do wniosków, które w sumie nie są dla mnie większym zaskoczeniem –
wolę Bowiego kompozytora i muzyka niż Bowiego wokalistę. David dysponuje
bardzo charakterystycznym głosem, a ja nie zawsze potrafię się odnaleźć w jego
wokalizach – zwłaszcza w przypadku ostatnich płyt. Może po prostu w kwestii
wokali jestem w większym stopniu tradycjonalistą, jeśli chodzi o muzykę rockową
i pop. Fakt, że najbardziej podobają mi się na Blackstar fragmenty instrumentalne lub te, gdy Bowie śpiewa
spokojnym, niskim głosem. Nic na to nie poradzę – dokładnie tak samo było w
przypadku „trylogii berlińskiej”, z której największe ciarki wywoływały u mnie
zawsze numery instrumentalne. Bowie jako wokalista nigdy do końca mnie nie
przekonywał i raczej mała szansa, by to się zmieniło, gdy osiągnął wiek
emerytalny. Ale jako kompozytor, aranżer i muzyk wciąż potrafi zachwycić lub
przynajmniej solidnie namieszać w głowie.
Gdybym miał określić tę płytę jednym słowem, napisałbym „intrygująca”. Będę szczery – to nie jest Bowie jakiego najbardziej lubię. Ten Bowie zniknął dawno temu. Jednak ten facet miał zawsze mój wielki szacunek niezależnie od tego, jak bardzo odchodził od rejonów muzycznych, które mnie kręcą. Nie inaczej jest tym razem. Nie sądzę, żeby była to płyta, do której będę nałogowo wracał, ale na pewno jest w niej coś, co sprawia, że niełatwo zignorować jej istnienie. Kilka poprzednich albumów Bowiego w zasadzie nie funkcjonuje w mojej świadomości. Nie dlatego, że są słabe – po prostu niczym mnie przy sobie nie zatrzymały. Obok Blackstar nie da się przejść obojętnie. A to już coś, nawet jeśli nie do końca „łapie się” muzyczny klimat tego krążka.
EPILOG
Większość tego tekstu była gotowa
10 stycznia z myślą o wrzuceniu go na bloga 13 stycznia, dwa dni po
poprzednim zaplanowanym tekście. To, co ogłoszono rano 11 stycznia, każe
spojrzeć na ten album z innej perspektywy. Nie zmienia to w żaden sposób oceny
muzycznej, lecz nadaje płycie dodatkowego znaczenia. Wiemy już, że Bowie był
świadomy zbliżającej się śmierci i przez ostatni rok misternie przygotowywał w
tajemnicy przed światem swoje odejście. Nie przygotował tylko swoich fanów, bo
w przeciwieństwie do Lemmy’ego, którego śmierć nie była chyba dla nikogo
zaskoczeniem, Bowie – mimo problemów zdrowotnych sprzed kilku lat – wyglądał
świetnie i można było odnieść wrażenie, że częściowa emerytura służy mu
wyśmienicie. Wiemy już, że była to jego ostatnia rola w życiu. Odeszła jedna z
najwybitniejszych postaci świata muzyki ostatnich 50 lat. Blackstar to jej nietuzinkowe pożegnanie, dziwne, trudno
przyswajalne, pełne momentów niełatwych do zrozumienia, wzbudzające podziw, ale
i zdziwienie. Idealne odzwierciedlenie trwającej ponad pół wieku kariery.
Ziggy played guitar.
"Odeszła jedna z najwybitniejszych postaci świata muzyki ostatnich 50 lat"
OdpowiedzUsuńWiem, że w takich razach pisze się coś chwalebnego i przesada jest uprawniona, jednakowoż chciałbym zaproponować zmianę "świata muzyki" na popkultury - i wtedy będzie dobrze.
Uzasadniać chyba nie muszę.
Barwna postać Bowie’go była dziełem tyleż jego talentów co czasów sprzyjających powstawaniu kolorowych ptaków, z czego skorzystało wielu. Nie będąc prekursorem w żadnej dziedzinie umiejętnie łączył elementy popkultury, z wyczuciem dobierając współpracowników, nie zatrzymując się zbyt długo na kolejnych przystankach swojej podróży. Nigdy nie budził we mnie zachwytu, za to pozyskał mój szacunek za śmiałość i poszukiwania. Później dowiedziałem się, że po czasach szalonych wkroczył na ścieżkę stabilizacji i starał się nieść pomoc ludziom z mniejszym od niego fartem.
Nigdy nie wyśmiewałem kiczu, który wykorzystywał, by trafić do ludzi, robił to z premedytacją i inteligentnie, można rzec, że z wdziękiem. Z pewnością zasłużył sobie na miejsce wśród wartych zapamiętania.