Reakcje na kolejne wydawnictwo
Stevena Wilsona można w zasadzie przewidzieć zanim jeszcze płyta trafia na
półki sklepowe. Niektórzy narzekają, że Wilson ani na chwilę nie daje o sobie
zapomnieć i ciągle podtyka fanom coś, na co ci mogą wydać pieniądze, nawet
jeśli nie do końca jest to nowy materiał. Inni zaś biorą wszystko w ciemno i są
gotowi rozpływać się w zachwycie zanim wybrzmi choćby jedna nuta nowego krążka –
w końcu to Steven. Steven nie nagrywa rzeczy nieboskich, prawdaaaaa? Jedni i
drudzy nie powinni chyba czytać dalej tego tekstu, ale jeśli należycie do grupy
nieuprzedzonych i niefanatyzujących, otwartych, lecz niezaślepionych, to
zapraszam do poznania kilku twarzy Stevena Wilsona składających się na 41/2.
To wydawnictwo reklamowane jest
jako EP-ka, ale długością podchodzi pod dużą (choć dość krótką jak na obecne
standardy) płytę. Sześć kompozycji, które wypełniają ten przejściowy album
między czwartą a piątą solową płytą Wilsona, to pamiątki z poprzednich sesji
nagraniowych. Oficjalnie wiemy, że cztery z tych utworów to pozostałości po
sesji Hand.Cannot.Erase., jeden numer
to rzadki „kruczy” okaz, zaś zamykające płytę Don’t Hate Me to oczywiście nowa (lekko wolniejsza i ozdobiona urokliwymi
wokalami Ninet Tayeb, która pojawiła się już na wspomnianej ostatniej „pełnoprawnej”
płycie solowej Wilsona) wersja starego numeru Porcupine Tree. To powinno dać
spore pojęcie o klimacie, w jakim obraca się bosonogi Stefan na nowym krążku,
ale nie do końca tak jest. Nie ma wątpliwości co do otwierającego płytę My Book of Regrets. Ten numer jest tak
przesiąknięty klimatem ostatniej solowej płyty Wilsona, że nie mógł powstać w
innym okresie. Zresztą fani znają już to nagranie, bo choć nie zostało
skończone na czas przy okazji wydania „rąsi”, jest grane na żywo (zresztą
wersja z tej płyty to właśnie nieco „podrasowane” nagranie koncertowe). Gdyby
na Facebooku zrobić profil „typowy Wilson”, to ten numer mógłby sączyć się z
głośników po wejściu na niego. Lekki, luzacki klimat przechodzący w
dynamiczniejsze momenty (czasem krótsze, innym razem rozwijające się w dłuższe
popisy instrumentalistów), które nie pozwalają tak całkiem odpłynąć w błogość przy
odsłuchu. Czy nie to właśnie charakteryzuje sporą część zeszłorocznego albumu
Stevena? W dodatku brak typowej „piosenkowej” struktury (choć z chwytliwym
refrenem) i spora przestrzeń w konstrukcji tej kompozycji pozwalają wszystkim
muzykom biorącym udział w nagraniach na chwilę „szaleństwa”. Można też
zakładać, że Happiness III faktycznie
zostało nagrane w trakcie tych samych sesji, choć zaczątki tego utworu sięgają
czasów Deadwing, co zresztą też
trochę słychać. Ale to jest właśnie taki nieco lżejszy, „przyjemniejszy” Wilson
z ostatniej płyty, choć numer sprawia wrażenie niedokończonego, tak jakby
zabrakło pomysłu na jakieś rozwiązanie.
Część „krucza” sprowadza się
oficjalnie do subtelnego, instrumentalnego Year
of the Plague. Wilson wspominał, że to numer, który świetnie nadałby się na
ścieżkę dźwiękową do jakiegoś filmu i coś w tym może być. Takie Wilsonowe „pejzaże”
dobrze znamy, a bijąca z tego utworu nostalgia i jakiś przejmujący smutek każą
wierzyć, że to faktycznie sesja do The
Raven That Refused to Sing. Na tym kończą się oczywistości czasowe, bo choć
zarówno Sunday Rain Sets In jak i Vermillioncore są oficjalnie wymieniane
jako kompozycje także pochodzące z sesji do Hand.Cannot.Erase.,
jakoś średnio chce mi się w to wierzyć, bo brzmią nawet bardziej „kruczo” niż Year of the Plague. Oczywiście wciąż
musimy pamiętać, że to Wilson i jego zespół – nagrania z jednej sesji mają
prawo brzmieć jak coś z innego okresu (zresztą niezbyt przecież odległego), ale
te dwie ostatnie płyty Stevena brzmią tak diametralnie różnie, że trudno mi
uwierzyć, że te dwie kompozycje nie powstały jednak w „kruczym” okresie. Sunday Rain Sets In w dużej mierze
opiera się na pięknym klawiszowym tle granym przez Adama Holzmana i nieco
tajemniczym, „ciarogennym” uderzaniu w struny gitary, aż do punktu
kulminacyjnego, gdy nagle dostajemy po uszach i mózgu chwilowym mocnym
uderzeniem, które natychmiast się wygasza – niczym gejzer, który przez 2-3
minuty delikatnie wrze pod powierzchnią, by nagle z całej siły przez kilka
sekund wyrzucić z siebie gorącą wodę i parę. Vermillioncore to z kolei połączenie ponurego, tajemniczego klimatu
The Raven… z mocnym, bardzo
dynamicznym, niemal drum ‘n’ bassowym podkładem (granym jednak przez jak
najbardziej żywego Craiga Blundella, nie przez maszynę), świetnym ambientowym
tłem klawiszowym i mocniejszymi fragmentami, które przywodzą mi na myśl flirty
Wilsona z dynamiczny progresywnym metalem z okresu Deadwing. To moja ulubiona kompozycja na 41/2, która zupełnie nie brzmi jak cokolwiek
z sesji do Hand.Cannot.Erase., więc ściemniasz
Stefan!
Oczywiście temu wydawnictwu
brakuje nieco spójności. Musi tak być, skoro nagrania pochodzą z rożnych sesji
nagraniowych (choć nie tak odległych od siebie czasowo) i nie łączy ich wiele
poza osobą autora i składem, który się na nich pojawia. To jest trochę
wyprzątanie magazynu, ale też trzeba przyznać, że nie są to dawno
przeterminowane produkty, z których każdym dostępnym otworem radośnie wybiega
na świat pleśń. Co najwyżej towar lekko zakurzony na opakowaniu, który jednak jeszcze
całkiem nieźle smakuje. Materiał raczej dla tych, którzy muszą mieć wszystko,
co wydaje Steven Wilson, bo i taki chyba był zamysł autora, ale z drugiej
strony nie jest to też ten typ płyty, którą kupuje się z bólem serca na samym
końcu, kiedy już zebrało się wszystko inne, „bo kolekcja musi być pełna”. Zakup
tej płyty bólu na pewno nie sprawi, bo na pewno nie można tu mówić o niewypale.
To po prostu taki przyjemny przerywnik, który ma umilić oczekiwanie na kolejny „prawdziwy”
album solowy tym, którzy czekać na niego chcą. Ci, którzy nie chcą, powinni
znaleźć sobie lepsze zajęcie w życiu, niż narzekanie na istnienie płyt, którymi
i tak nie są zainteresowani.
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
no to mam problem, do której grupy słuchaczy Stefka się zakwalifikować ;) chyba dalej pozostanę niesklasyfikowana, aczkolwiek mnie gość "niesie"... chociaż nie czuję przymusu posiadania wszystkiego co wyda, to cokolwiek by nie wydał sprawia mi przyjemność odsłuchu, ale fakt słychać lekki kontrast między kruczym lotem, a "zespołem niespokojnych rąsi", no i chyba najbardziej lubię go w jeżozwierzach;)
OdpowiedzUsuń