Nie przemęczają się specjalnie
panowie z Witchcraft. Choć zespół wchodzi w 16. rok wspólnego grania
działalności pod tym szyldem, w sklepach ukazuje się dopiero piąty jego krążek,
w dodatku pierwszy od kapitalnego Legend,
które wyszło przecież już niemal 4 lata temu. To właśnie Legend zwróciło na Szwedów moją uwagę, bo wydanie tamtego albumu
zbiegło się mniej więcej w czasie z początkiem mojego zainteresowania klimatami
stoner/doom rockowymi. Jednak wielu starszych stażem fanów Witchcraft narzekało
wtedy, że zbyt mocno odeszli od właśnie takich stonerowych i doomowych
początków i za bardzo zmierzają w kierunku tradycyjnego hard rocka. Opinie tej
grupy fanów będą zapewne zgoła inne teraz, przy okazji premiery Nucleus, bo piąty krążek formacji ma
muzycznie znacznie więcej wspólnego z pierwszymi albumami niż ze wspomnianym Legend.
Trudno było tak naprawdę
przewidzieć, w którą stronę mogą pójść tym razem, bo tradycyjnie już doszło do
przetasowań w składzie i z niedawnego kwintetu (wcześniej kwartetu) zrobiło się
trio, w dodatku jedynym stałym punktem w grupie znowu jest wokalista/gitarzysta
Magnus Pelander. Sekcja rytmiczna to po raz kolejny nowe twarze. Punktami
kulminacyjnymi płyty są niewątpliwie dwie zdecydowanie najdłuższe kompozycje – Nucleus (14 minut) i Breakdown (16 minut). Utwór tytułowy
rozpoczyna się naprawdę pięknie. Spokojne gitarowe otwarcie, kapitalne tło,
melancholijny klimat – płynie to znakomicie. I nawet, gdy po kilku minutach
robi się coraz dynamiczniej i coraz gęściej aranżacyjnie, wciąż czuję, że właśnie
tego oczekiwałem po tej płycie, że to jest ten Witchcraft, który najbardziej
lubię. Tylko, cholera, jak oni chcą to ciągnąć przez 14 minut? No właśnie… Tu
jest pewien problem. O ile nagłe zburzenie tego narastającego klimatu i „restart”
utworu w siódmej minucie jakoś ujdą (wyszło może mało zgrabnie, ale i tak nie
do końca wiedziałem, czy to wszystko dokądś będzie zmierzało), to już nieco
monotonne zakończenie po prostu mnie męczy. Sam motyw ciekawy, ładnie buja,
zaśpiewy prawie jak u nawiedzonych mnichów z depresją plus kobiece wokalizy,
które ładnie ozdabiają całość, a dodatkowo na początku tego motywu pięknie gra gitara
i brzmi to naprawdę fantastycznie… ale przez 7 minut? Serio? Jeszcze
zrozumiałbym, gdyby to był utwór zamykający płytę, ale to nawet nie jest
jeszcze jej połowa. Niestety drugi z „długensów” grzeszy w podobny sposób. Początek
fantastyczny, niemal jak ścieżka dźwiękowa do pierwszego sezonu Detektywa. Jest tajemniczy, intrygujący
klimat, nikt się nigdzie nie spieszy, jest cudownie, aż ciarki przechodzą. I
tak przez 7 minut. A potem wchodzi ciężki, powoli riff, który kompletnie nie
pasuje do tego, co było przed chwilą, a w dodatku wlecze się do samego końca utworu
i płyty, czyli przez 8 minut. Ja wiem, doom – powtarzanie motywów, hipnoza,
wczuwanie się w zapętlone riffy i takie tam. Nie, wybaczcie, mnie to jednak nie
bierze w tym przypadku.
I tak jest w dużej mierze z całą
płytą – są tu chwile absolutnie fantastyczne, lecz także momenty, kiedy myślę
sobie, że to wszystko jest zbyt wymęczone i zwyczajnie niepotrzebne. Zaczyna
się kapitalnie, bo Malstroem wchodzi
z fantastycznym, ciężkim i klimatycznym motywem, który wiedzie ten numer przez
pierwsze 3 minuty. Nisko, mocno i cholernie melodyjnie. Potem robi się może
nieco chaotycznie, ale ten ponury, ciężki klimat pozostaje przez cały
ośmioipółminutowy utwór. Być może najbardziej przystępnym i tradycyjnie hardrockowym
numerem jest, co zrozumiałe, pierwszy singiel czyli The Outcast – dobry rytm, gęste gitary, nieco bardziej tradycyjna
struktura oraz kapitalne wypełnienia fletu. To w zasadzie dwa krótsze, luźno
powiązane ze sobą pomysły, bo oddzielone wyciszeniem niespełna trzyminutowe
części w zasadzie w żaden sposób się nie łączą. Ale to największe nawiązanie do
bardzo hardrockowej poprzedniej płyty, nic więc dziwnego, że właśnie ten numer
spodobał mi się na Nucleus
najbardziej. Obłędnie brzmi początek An
Exorcism of Doubts, które ma tyle samo wspólnego z doomem, co z bluesem.
Doom blues? Czemu nie. Płynie to świetnie przez pierwsze 4 minuty, gdy nagle
przeskakujemy w klimaty dynamicznych numerów wczesnego Black Sabbath. Niby
dalej jest przyjemnie, ale chyba wolałbym, żeby ten kawałek sunął sobie
spokojnie jak w pierwszej części. I niby pod koniec faktycznie mamy powrót do
klimatów z początku, nie wiem tylko po co był ten niespełna trzyminutowy
przerywnik w środku – sam w sobie w porządku, ale kompletnie nie pasuje mi w
tym numerze. Dobrze „żre” w jednym z krótszych utworów – To Transcend Bitterness. Motywy gitarowe szybko wpadają w ucho,
całość brzmi niemal podniośle, choć pod koniec wkrada się trochę chaosu.
Cudownie płynie też początek Helpless,
choć potem mam wrażenie, że znowu zespół nie do końca wie, dokąd zmierza.
Na Nucleus jest kilka krótkich numerów (o paru już wspominałem), które
miały chyba stanowić przeciwwagę dla bardziej złożonych i trudniejszych w
odbiorze kompozycji, ale mam wrażenie, że niektóre z nich są tu nieco na
doczepkę, bo takie Theory of Consequence
(nieco ponad 2 minuty długości) w zasadzie kompletnie nigdzie nie zmierza. Nie
przekonuje mnie też The Obsessed –
coś się tu nie klei, jakbym słuchał kilku całkiem niezłych pomysłów na siłę
łączonych ze sobą, żeby zrobić z tego jeden utwór. Jakiś potencjał w tym był, a
końcówka z gęstymi gitarami brzmi bardzo smacznie, ale… no nie „trybi” mi tu
coś ewidentnie.
W żadnym razie nie nazwę Nucleus słabą płytą. Ale to krążek,
który najbardziej spodoba się fanom wczesnych nagrań Witchcraft – tych nieco
mniej przystępnych, mocniej osadzonych w klimatach doomowych. Ci, którzy tak
jak ja zaczynali swoją znajomość z tym szwedzkim zespołem od Legend, mogę mieć problemy z całkowitym
przyswojeniem nowego materiału grupy. Są tu utwory naprawdę świetne, które
powalają kapitalnym klimatem łączącym brzmienia stonerowe czy doomowe z tradycyjnym
hard rockiem, psychodelią czy nawet folkiem, ale trudno mi zachować
koncentrację przez cały czas trwania tej płyty, bo – po pierwsze – jest ona
według mnie o dobrych kilkanaście minut za długa, a po drugie – czasami utwory
są według mnie przedłużane mocno na siłę, tak jakby zespół koniecznie musiał
próbować wkręcić słuchacza tymi niekończącymi się powtórzeniami. Ja jakoś tak
średnio się w to wkręcam, więc z zachwytu nie padnę. Trochę szkoda, bo gdyby
okroić nieco ten materiał, byłaby bardzo udana płyta, a tak to wyszedł album,
który ma swoje świetne momenty, ale jako całość jest dla mnie męczący i
ciężkostrawny. 69 minut? (A nawet 73 w wersji „deluxe”.) Panowie, po co? Na
poprzednich płytach było najwyżej nieco ponad 50 i było bardzo przyjemnie. Komu
to, panie, przeszkadzało?
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Nic dodać nic ująć. W pełni się zgadzam z tą recenzją, choć swojej na LU nie napiszę bo byłbym bardziej krytyczny.
OdpowiedzUsuńMnie też rozczarował ten album. Brzmieniowo i stylistycznie jest ok (wolę "The Alchemist" od "Legend"), ale pod względem kompozytorskim - najsłabiej w dotychczasowej dyskografii Witchcraft.
OdpowiedzUsuń