środa, 13 stycznia 2016

David Bowie - ★ [2016]



David Bowie wciąż pozostaje jedną z największych zagadek popkultury, kimś, po kim można spodziewać się wszystkiego, a kto mimo to wciąż wprawia rzesze słuchaczy na całym świecie w konsternację każdym ze swoich muzycznych wcieleń. W rok 2016 „muzyczny kameleon” wchodzi z krążkiem, który wywołuje masowe drapanie się po głowie nawet wśród wieloletnich fanów. Niby niezbyt długa płyta – zaledwie 7 utworów i 41 minut – ale w trakcie jej odsłuchu zwiedzimy tak różne zakamarki umysłu autora, że nie raz zachwyci nas to, co siedzi w jego głowie. Nie raz też nas przerazi lub przynajmniej wywoła wspomnianą konsternację.

Przyznam, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem 10-minutowy utwór tytułowy, który otwiera ten album, nie miałem pojęcia, co o nim myśleć i jak go ogarnąć swoją muzyczną wyobraźnią. Gorzej, że ja dalej nie mam tego pojęcia. Już sam pomysł, żeby wydać tak długą kompozycję jako pierwszy singiel z płyty, jest osobliwy. Ale do tego trzeba dodać, że ten numer pod żadnym pozorem nie podpada pod coś, co choćby leżało obok potencjału komercyjnego. Kawałek jest tak pokręcony i dziwaczny z tym nowoczesnym podkładem i zniekształconym głosem, że jest absolutnym zaprzeczeniem singla. A przy tym po kilkunastu przesłuchaniach łapię się na tym, że cały czas podśpiewuję sobie „I’m a blackstar, I’m not a gangster”. Czy to nie jest objaw geniuszu? Nagrać numer, który wpada w ucho, mimo że według wszelkiej muzycznej logiki nie powinien? Cały Bowie! Trzeba się do takiego lekko surrealistycznego klimatu przyzwyczaić, bo on pojawi się jeszcze nie raz na tej płycie. Choćby w bardzo żywiołowym, choć jak na mój gust nieco zbyt chaotycznym Sue (Or in a Season of Crime).

Czasem jednak bywa bardziej „tradycyjnie”. Napisałbym „normalnie”, ale jak zdefiniować normalność w twórczości Bowiego? Zostańmy przy „tradycyjnie” w odniesieniu do struktury i muzycznej formy tych utworów. Na pewno drugi singiel – Lazarus – jest bliższy tradycyjnemu wyobrażeniu o utworze promującym płytę. To przyjemne połączenie delikatnych, elektronicznych smaczków z brzmieniem saksofonu i delikatnym śpiewem Davida sprawdza się fantastycznie, choć tworzy bardzo ponury, chłodny klimat. Melancholia dominuje też w Dollar Days, w którym (wreszcie?) elektroniczny podkład ustępuje miejsca bardziej tradycyjnemu rockowemu instrumentarium, a całość znakomicie dopełnia solo na saksofonie. W drugiej części zamykającego płytę I Can’t Give Everything Away po raz pierwszy i ostatni tak wyraźnie na przód wysuwa się gitara, co pozwala nam przypomnieć sobie, że przecież Bowiego część słuchaczy najbardziej kojarzy z muzyką rockową, choć tej na Blackstar zbyt wiele nie znajdziemy. Nie zapominajmy też o kapitalnym, nieco transowym Girl Loves Me, które mnie skojarzyło się z solową twórczością Petera Gabriela.

Przez cały czas trwania tej płyty dochodziłem do wniosków, które w sumie nie są dla mnie większym zaskoczeniem – wolę Bowiego kompozytora i muzyka niż Bowiego wokalistę. David dysponuje bardzo charakterystycznym głosem, a ja nie zawsze potrafię się odnaleźć w jego wokalizach – zwłaszcza w przypadku ostatnich płyt. Może po prostu w kwestii wokali jestem w większym stopniu tradycjonalistą, jeśli chodzi o muzykę rockową i pop. Fakt, że najbardziej podobają mi się na Blackstar fragmenty instrumentalne lub te, gdy Bowie śpiewa spokojnym, niskim głosem. Nic na to nie poradzę – dokładnie tak samo było w przypadku „trylogii berlińskiej”, z której największe ciarki wywoływały u mnie zawsze numery instrumentalne. Bowie jako wokalista nigdy do końca mnie nie przekonywał i raczej mała szansa, by to się zmieniło, gdy osiągnął wiek emerytalny. Ale jako kompozytor, aranżer i muzyk wciąż potrafi zachwycić lub przynajmniej solidnie namieszać w głowie.

Gdybym miał określić tę płytę jednym słowem, napisałbym „intrygująca”. Będę szczery – to nie jest Bowie jakiego najbardziej lubię. Ten Bowie zniknął dawno temu. Jednak ten facet miał zawsze mój wielki szacunek niezależnie od tego, jak bardzo odchodził od rejonów muzycznych, które mnie kręcą. Nie inaczej jest tym razem. Nie sądzę, żeby była to płyta, do której będę nałogowo wracał, ale na pewno jest w niej coś, co sprawia, że niełatwo zignorować jej istnienie. Kilka poprzednich albumów Bowiego w zasadzie nie funkcjonuje w mojej świadomości. Nie dlatego, że są słabe – po prostu niczym mnie przy sobie nie zatrzymały. Obok Blackstar nie da się przejść obojętnie. A to już coś, nawet jeśli nie do końca „łapie się” muzyczny klimat tego krążka.


EPILOG
Większość tego tekstu była gotowa 10 stycznia z myślą o wrzuceniu go na bloga 13 stycznia, dwa dni po poprzednim zaplanowanym tekście. To, co ogłoszono rano 11 stycznia, każe spojrzeć na ten album z innej perspektywy. Nie zmienia to w żaden sposób oceny muzycznej, lecz nadaje płycie dodatkowego znaczenia. Wiemy już, że Bowie był świadomy zbliżającej się śmierci i przez ostatni rok misternie przygotowywał w tajemnicy przed światem swoje odejście. Nie przygotował tylko swoich fanów, bo w przeciwieństwie do Lemmy’ego, którego śmierć nie była chyba dla nikogo zaskoczeniem, Bowie – mimo problemów zdrowotnych sprzed kilku lat – wyglądał świetnie i można było odnieść wrażenie, że częściowa emerytura służy mu wyśmienicie. Wiemy już, że była to jego ostatnia rola w życiu. Odeszła jedna z najwybitniejszych postaci świata muzyki ostatnich 50 lat. Blackstar to jej nietuzinkowe pożegnanie, dziwne, trudno przyswajalne, pełne momentów niełatwych do zrozumienia, wzbudzające podziw, ale i zdziwienie. Idealne odzwierciedlenie trwającej ponad pół wieku kariery.


Ziggy played guitar.

1 komentarz:

  1. "Odeszła jedna z najwybitniejszych postaci świata muzyki ostatnich 50 lat"
    Wiem, że w takich razach pisze się coś chwalebnego i przesada jest uprawniona, jednakowoż chciałbym zaproponować zmianę "świata muzyki" na popkultury - i wtedy będzie dobrze.
    Uzasadniać chyba nie muszę.
    Barwna postać Bowie’go była dziełem tyleż jego talentów co czasów sprzyjających powstawaniu kolorowych ptaków, z czego skorzystało wielu. Nie będąc prekursorem w żadnej dziedzinie umiejętnie łączył elementy popkultury, z wyczuciem dobierając współpracowników, nie zatrzymując się zbyt długo na kolejnych przystankach swojej podróży. Nigdy nie budził we mnie zachwytu, za to pozyskał mój szacunek za śmiałość i poszukiwania. Później dowiedziałem się, że po czasach szalonych wkroczył na ścieżkę stabilizacji i starał się nieść pomoc ludziom z mniejszym od niego fartem.
    Nigdy nie wyśmiewałem kiczu, który wykorzystywał, by trafić do ludzi, robił to z premedytacją i inteligentnie, można rzec, że z wdziękiem. Z pewnością zasłużył sobie na miejsce wśród wartych zapamiętania.

    OdpowiedzUsuń