Było demo, była EP-ka, były udziały
w konkursach oraz bardzo dobrze oceniane występy przed znanymi artystami w
czołowych klubach muzycznych w kraju. Naturalną koleją rzeczy dla zespołu,
który chce się rozwijać – a takim niewątpliwie jest olsztyński Traffic Junky –
było nagranie debiutanckiej płyty. Trochę kazali na nią czekać, bo o tym krążku
słyszałem już dobrych kilkanaście miesięcy temu, ale w końcu jest – debiutancki
album Traffic Junky zatytułowany Desert
Carnivale, ozdobiony bardzo udaną, dość ponurą okładką. Czego dowiadujemy
się po odsłuchu tej płyty? W zasadzie tego samego, co po obejrzeniu zespołu na
żywo: mamy kolejny bardzo solidny, młody zespół rockowy, który już na debiucie
pokazuje spore możliwości i w ciągu kilku lat może stać się jedną z głównych
atrakcji rockowej (tej naprawdę rockowej, a nie w stylu tego, co rockiem
nazywają komercyjne stacje telewizyjne i radiowe) sceny na naszym podwórku.
fot: Jakub "Bizon" Michalski |
Początek jest kapitalny. Płytę dość
nietypowo rozpoczyna najdłuższe na niej nagranie – dziewięciominutowe Man Behind the Sun. Świetny klimat,
brudne brzmienie – kojarzy mi się z ciężkim łojeniem rodem z amerykańskiego
południa. Potem niespodziewanie okazuje się, że ten pozornie mało przebojowy
numer ma udany, wpadający w ucho refren. I jakimś cudem to wszystko do siebie
pasuje. Od razu także uwagę zwracają przede wszystkim partie gitary Pawła
Rychty, którego już teraz spokojnie można zaliczyć do najlepszych rockowych
gitarzystów w tym kraju. Tymczasem zespół po bardzo udanym początku nie zwalnia
tempa i uderza mocnym otwarciem The Ones
That We Want – jednego z dwóch kawałków na Desert Carnivale, które pochodzą jeszcze z wydanego w 2013 roku
dema. Świetnie w tym ciężkim, momentami nawet nieco przytłaczającym klimacie
odnajduje się wokalista Dariusz Krasowski, który dysponuje mocnym głosem,
świetnie sprawdzającym się zwłaszcza w „dołach”. I nawet jeśli ta trochę „titusowa”
maniera w wyśpiewywaniu angielskich tekstów przy pierwszym odsłuchu mi nie podchodziła,
z każdym kolejnym coraz bardziej pasowała do klimatu płyty.
fot: Jakub "Bizon" Michalski |
Sporo tu mocnych, dynamicznych
numerów, łączących hardrockową melodykę ze stonerowym brudem i ciężarem. Moją
uwagę zwróciły One Shot One Kill,
które idealnie nadaje się do wspólnych śpiewów na koncertach, oraz Evil Woman – pierwszy utwór
zapowiadający płytę. Nie mogę nie wspomnieć o kapitalnym numerze tytułowym,
który zaczyna się bardzo spokojnie, klimatycznie, by stopniowo rozkręcać się
wraz z upływem czasu. No i do tego znowu okazuje się, że w takim z pozoru mało „piosenkowym”
kawałku mamy wpadający w ucho refren. Z kolei Life After Life to mocno sabbathowy motyw główny i kapitalny,
klimatyczny numer – do połowy, kiedy to nagle całość nabiera tempa i
przechodzimy bardziej w okolice twórczości Iron Maiden czy Judas Priest i wcale
nie jest mniej ciekawie niż na początku. Kolejny z moich faworytów – In the City of Lost Souls – to najspokojniejsza
kompozycja na płycie. Spokojny podkład sekcji rytmicznej robi świetne tło dla
fantastycznej partii gitary. Kawałek znakomicie buja i stanowi świetną
przeciwwagę dla mocnego grania, które dominuje na krążku. No i jeszcze Little Boy – niby niewyróżniający się
specjalnie do czasu zwolnienia gdzieś w drugiej połowie. Końcówka fantastyczna!
fot: Jakub "Bizon" Michalski |
Jeśli mam się czepiać, to może
pokręcę nosem na długość płyty. 65 minut to niby nic niezwykłego, ale według
mnie panowie mogliby wybrać z 45-50 minut najlepszego materiału do przywitania
się z potencjalnymi nowymi słuchaczami. Myślę, że taka długość, zwłaszcza w
przypadku płyt debiutanckich, sprawdza się lepiej. Ale jeśli to ma być
najpoważniejszy zarzut pod adresem tej płyty, to znaczy, że naprawdę jest
dobrze. Kilka numerów szybko zwraca uwagę ciekawym klimatem i sprawia, że nie
jest to zwykła płyta ze sztampowymi hardrockowymi czterominutowymi numerami na
schemacie zwrotka-refren. Owszem, kilka utworów jest bardziej przystępnych, ale
zespół umiejętnie wymieszał kawałki nieco prostsze i bardziej chwytliwe z tymi,
w których dzieje się więcej, jeśli chodzi o strukturę i rozwiązania muzyczne.
Dzięki temu płyty dobrze się słucha, nawet jeśli – jak wspominałem – mogłaby być
odchudzona o dwa czy trzy numery (byłyby w sam raz na kolejną EP-kę). Zespół
Traffic Junky to przede wszystkim petarda koncertowa i polecam regularne
sprawdzanie, czy nie grają gdzieś w waszej okolicy. Desert Carnivale pokazuje, że i studyjnie jest to formacja, w
której zdecydowanie możemy pokładać spore nadzieje na przyszłość, ale także już
teraz cieszyć się tym, co ta grupa oferuje.
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz